Orla Perć cz. I

Bardzo się bałam tej tury. Miałam resztki lęku przestrzeni, to był mój czwarty dopiero sezon w Tatrach i nie potrafiłam ocenić, czy mam dość doświadczenia. Ale że prezentowałam podówczas górsko-romantyczno-bohaterski światopogląd, to podjęłam decyzję, że przejdę ten legendarny szlak 😉. Oczywiście na raty. Drugą część zaplanowałam na kolejny rok.
Wyjechałam kolejką na Kasprowy, bo tak było szybciej i łatwiej. Drogę do Świnicy znałam, szłam nią już kiedyś, więc obyło się bez niespodzianek. Szybciutko zaliczyłam szczyt i poszłam dalej. Na Zawracie poznałam parę z przewodnikiem - oni już schodzili na dół i pytali, czy się nie boję iść dalej. No bałam się, wiadomo 🙂. Ale powiedziałam, że absolutnie 😉.

Odcinek między Zawratem a Małym Kozim sprawił mi nieco trudności. Pamiętam klamry w kominku i to, że nie bardzo miałam gdzie postawić stopę. Później w okolicy Kozich Czub też było niemiło. Przed Kozim Wierchem płyta z łańcuchem była bardzo wyślizgana. Miałam dobre górskie buty, ale mimo to bałam się tej płytki jak nie wiem. I oczywiście słynna drabinka - jakaś dziewczyna dostała tam ataku paniki. Jej ojciec ją asekurował, po prostu schodził razem z nią tą drabinką. Popatrzyłam w dół, na boki i pomyślałam, że to nie aż taki hardcore i nie ma co panikować. Przyjrzałam się, jak nią inni schodzą, że nie puszczają łańcucha, póki się nie znajdą na szczebelkach i zrobiłam tak, jak oni. Drabinka była troszkę pokryta rdzą, a jej druga część lekko się chybotała. Na przełęczy czekało mnóstwo ludzi, to były jeszcze te czasy, kiedy dopuszczony był ruch dwukierunkowy na tym odcinku. Bardziej się bałam przejśc pomiędzy nimi i dojść do łańcucha niż tej osławionej drabinki.
Na Kozim złapał nas grad. Po prostu nagle nie wiadomo skąd pojawiła się chmura i przez kilka minut waliło w nas lodowymi kulkami. Wsadziłam głowę do plecaka, ubrałam polar i kurtkę, ale i tak miałam trochę siniaków.
W Żlebie Kulczyńskiego było strasznie krucho, schodziliśmy w zasadzie poza ścieżką, przytuleni do ściany, tak długo, jak tylko się dało.
Na całym szlaku regularnie mijaliśmy się z grupką trzech uczniów z jednego z krakowskich liceów prowadzonych przez ich nauczycielkę. Bardzo fajni młodzi ludzie i świetna babka 🙂. Zafascynowała mnie. Studiowałam wtedy kierunek nauczycielski, niejako wbrew sobie, a to spotkanie uświadomiło mi, że praca w szkole też może być rozwijająca 😉.
Z reszty zejścia niewiele już pamiętam, z wyjątkiem emocji. Czułam się jakby wyrosły mi skrzydła, jakbym awansowała o kilka stopni w tatrzańskiej skali wtajemniczenia 🙂. To były czasy, kiedy nikomu nie przyszło do głowy iść tamtędy z lonżą, uprzeżą i w kasku. Ruch był dwukierunkowy, było łatwiej o wypadek, ale na pewno chodziło tam mniej ludzi i wszyscy byli tacy "górscy". Nie widziałam nikogo w adidaskach, ani nikogo nieobytego z górami.
Sądzę, że przejście tej trasy to dobry sprawdzian reakcji na ekspozycję i górskich umiejętności. Zdałam go na piątkę i to jest główny powód, dla którego przez ostatnich 14 lat nie planowałam powtórki 🙂. Orla tak jak matura - zdaje się ją raz 😉.
...
A te dwa zdjęcia to bodaj jedyne, jakie mam.