Wakacje 2015 - VII dzień (Wąwóz Homole - Szczyt Wysoka - Dębno - Łopuszna – Szczawnica)

Tego dnia postanowiliśmy dać odpocząć żonie, i udaliśmy się tylko z córką w stronę Jaworek, by zdobyć najwyższy szczyt Pienin, Wysoką. Większość wie, że nie Trzy Korony (jak podaje wiele źródeł), a właśnie Wysoka jest najwyższym szczytem tych gór, mimo, że znajduje się w pasmie Małych Pienin. I szczyt Wysoka nie nazywa się Wysokie Skałki, jak podają niektórzy, opierając się na nazewnictwie naszych południowych sąsiadów.
Ale dość tych dywagacji. Aby zdobyć ten szczyt, najpierw udaliśmy się do Wąwozu Homole, i tu muszę powiedzieć, że rozczarowałem się, ale pozytywnie. Piękne, wysokie skały i szemrzący strumień napawały nas z rana dobrym nastrojem. Szkoda tylko, że wąwóz jest tak…krótki! Po przejściu przez Homole wychodzi się na polanę, gdzie tuż po prawej stronie są Kamienne Księgi. Też coś wyjątkowego, niespotykanego i pięknego. Nie będę opowiadał tutaj legendy, jaka się wiąże z tymi skałami, bo pewnie każdy ją zna, a jak nie, to można w necie poszukać.

Po krótkim odpoczynku, ruszyliśmy żwawo dalej, ale jak się okazało, trzeba było nieco zwolnić, bo w nocy padało, więc skalisty szlak był śliski, i trzeba było uważać, by kostki nie skręcić. Po krótkim czasie doszliśmy do kolejnej polany, gdzie było rozwidlenie szlaków, ale my po 2-minutowym odpoczynku poszliśmy dalej, już o wiele łatwiejszym szlakiem. Niestety, gdy doszliśmy kawałek w górę za pole namiotowe, zaczęło najpierw siąpić, a potem mocniej padać. Założyliśmy kurtki przeciwdeszczowe i czekamy pod rozłożystym drzewem. Pytam córkę, chcesz iść dalej? Odpowiada, że tak, więc gdy zaczęło padać mniej, ruszyliśmy dalej. Wszystko fajnie, pod górę jeszcze ok., ale wracając zjechała w jednym miejscu na czterech literach w miejscu, gdzie szlak był ubłocony. Ale na szczęście jak już dochodziliśmy do wierzchołka, przestało padać.
Nic to, super przygoda, przeżycie. Zdobyliśmy najwyższy szczyt Pienin, i wróciliśmy do Szczawnicy bardzo zadowoleni. Gdy wracaliśmy do parkingu, mijało nas mnóstwo ludzi, którzy dopiero co powychodzili z domów, gdy zaczęło się przejaśniać.

Po obiadku wsiedliśmy w auto, jako że żona czuła się już znacznie lepiej, i pojechaliśmy do Dębna oraz do Łopusznej, zobaczyć/zwiedzić piękne gotyckie, drewniane kościółki, jakich u nas na nie uświadczysz…
Kościół św. Michała Archanioła w Dębnie Podhalańskim chyba każdy zna, toż to przecież bodaj najwspanialszy zabytek tej klasy na Podhalu (niegdyś klasa 0), wpisany wraz z innymi drewnianymi kościołami południowej Małopolski na listę światowego dziedzictwa UNESCO.



Nie będę się więc zbytnio rozwlekał. Napiszę tylko tyle, że zwiedziliśmy go w środku (nie można robić fotek!), wysłuchaliśmy pani przewodniczki, która interesująco o historii i w ogóle o obiekcie opowiadała, i obeszliśmy go dookoła. Coś pięknego!
Krótka uwaga – nie parkujcie na parkingu przy głównej drodze, lepiej zaoszczędzić trochę dutków, i wjechać do centrum wsi, by tam spokojnie zaparkować przy kościele.

Potem pojechaliśmy do Łopusznej, ale niestety tamten kościółek (równie piękny) był zamknięty, ale do wnętrza można było zajrzeć przez kraty w drzwiach. Jest równie piękny, jak ten w Dębnie. Wstrząsające okazały się fotki, które można było przy kościele obejrzeć, a które przedstawiały, jak kościół wyglądał w czasie powodzi, nie pamiętam niestety, w którym to było roku dokładnie, ale widoki makabryczne!
Chcieliśmy jeszcze zajrzeć do dworu w Łopusznej, ale pocałowaliśmy klamkę, bo już było zamknięte. A z zewnątrz dwór jako całość prezentuje się ślicznie. No trudno, może następnym razem.

Po powrocie na bazę, pospacerowaliśmy jeszcze po Szczawnicy, zjedliśmy kolację w świetnej, domowej restauracji i powoli szykowaliśmy się do wyjazdu, bo następnego dnia przeprowadzaliśmy się na parę dni do…Sandomierza.
PS. Znowu te nieszczęsne fotki nie chcą się ustawić pionowo...


