Długi czerwcowy weekend, czyli korki, oko, historia dwóch braci i latarnik Leon Wzorek.

04/06 – W drodze do Jastrzębiej Góry
05/06 – Gniewino, Krokowa i Jastrzębia Góra

06/06 – Jastrzębia Góra
07/06 – Jastrzębia Góra, Rozewie i powrót do domu

Jak niemal ostatnio co roku, w długi weekend Bożego Ciała wybraliśmy się nad morze. Tym razem, podobnie jak w 2014 wybór padł na Jastrzębią Górę. Nocleg zarezerwowany jakieś 3 miesiące temu. Domki bardzo fajne, nowe, przy kościele, w samym centrum, a mimo to spokój i cisza. (Przy okazji, jakby ktoś chciał namiary na fajne miejsce w Jastrzębiej, to proszę pisać wiadomość- podam dane kontaktowe.)



We czwartek wyjechaliśmy z domu, by bursztynową A-1 dojechać do obwodnicy 3-miasta. I tu ogromne zaskoczenie, bo od samego wjazdu w Lisewie, tablice informacyjne, że na bramkach wyjazdowych czas oczekiwania około 30 minut…Widać, że prognozy pogody dobre, bo nigdy- jak jeździmy na te weekendy- tak nie było. Zastanawiałem się, czy by nie zjechać ostatnim zjazdem przed bramkami, i potem puścić się krajową 91, ale żona mówi, nie, może nie będzie tak źle. No to ją posłuchałem. I tyle czasu, co na autostradzie, spędziliśmy w oczekiwaniu na wyjazd. Jaki to ma sens? A wiecie co jest najgorsze? To poczucie, że jak już się stoi w którymś ze sznurków do bramek, to ma się wrażenie, że wszyscy, czy to z lewej, czy z prawej, jadą od Ciebie szybciej. Czy to ja tylko tak mam?

To i tak nie koniec, bo na zjeździe z obwodnicy i na skrzyżowaniu w Redzie koło kościoła, gdzie w prawo skręca się na Hel, również były korki. I tak, fizycznie doznaliśmy pojęcia względności czasu, gdyż trasę 2,5 godzinną pokonaliśmy w 4 godziny. I jak tu nie kochać Einsteina?
No nic. Ważne że dojechaliśmy i przywitaliśmy się z Bałtykiem. Wiatr był taki, że czapki zdmuchiwało z głów. Ale za to nałykaliśmy się jodu na zapas. I w ten sposób wkurzenie na korki minęło.

Na drugi dzień (piątek, 5 czerwca) z samego rana po śniadaniu, udaliśmy się do Gniewina, by wspiąć się na Kaszubskie Oko. Fajna sprawa, widoki śliczne, tym bardziej że pogoda dopisała, więc morze było widać. I całą piękną okolicę. Warto było tam pojechać i wspiąć się na te 200 schodów. Po zejściu, pozwiedzaliśmy okolice, coś tam przekąsiliśmy w pobliskiej „myśliwskiej” z wystroju restauracyjce, przywitaliśmy się ze stolemami, no i pożegnaliśmy się z nimi, by w drodze powrotnej zahaczyć o Krokową. Co do stolemów, to Wikipedia podaję, że w kaszubskich legendach były to olbrzymy, które przed wiekami zamieszkiwały tereny Kaszub. Pozostałością po ich obecności są liczne wielkie głazy, które stolemowie porozrzucali podczas walk lub zawodów siłowych. Odznaczali się oni rzekomo nadzwyczajnym wzrostem i siłą, byli także okrutni i prześladowali ludzi. Miewali normalne rodziny, były więc i stolemki, i stolemiątka. Przypisuje się im uformowanie obecnego krajobrazu Kaszub. Tworzyli wzgórza, mierzeje na jeziorach czy mielizny na morzu.



O Krokowej i zamku zostało już na PSz napisane wszystko, więc nie będę się zagłębiał. Dodam od siebie tylko to, że okolice zamku bardzo nam się podobały (ale wnętrza również!). Piękne ogrody, fosa wokół zamku, mostki. Coś pięknego. Nie byliśmy w muzeum, jakoś nie mieliśmy natchnienia, zaś pobliski, neogotycki kościół obejrzeliśmy tylko z zewnątrz.
Co do dziejów samego zamku, to w salce muzealnej wyczytaliśmy bardzo ciekawą historię dwóch braci, synów hrabiego Döringa grafa von Krockow, właściciela majątku w Krokowej, którzy walczyli w czasie II wojny światowej po dwóch stronach barykady. Nie wiem, czy już ktoś o tym pisał na łamach PSz, ale jest to niesamowita historia, niczym z jakiegoś filmu. Warto ją w skrócie opisać.

W latach trzydziestych najstarszy z braci, Reinhold, otrzymał powołanie do wojska polskiego. Przeszedł szkolenie. Młodszy Heinrich wyjechał na studia do Niemiec. Po ich ukończeniu postanowił zostać w Niemczech, podjął pracę w banku.
Gdy nadszedł wrzesień 1939 r., bracia zostali zmobilizowani. Niedługo po rozpoczęciu wojny Reinhold trafił do niemieckiej niewoli. Szybko jednak wyszedł na wolność, gdyż powiedział, że jest Niemcem. Wrócił do domu. Wojna jednak znów się o niego upomniała. W 1943 r. zginął na wojnie najmłodszy z braci von Krockow, Urlich. W tym samym roku Reinhold zgłosił się do niemieckiego wojska w zastępstwie za Alberta Orła, zarządcę z Krokowej, ojca pięciorga dzieci. Wyruszył na front wschodni, walczył w mundurze Wermachtu w Narwi nad Zatoką Fińską. Tam zginął 7 kwietnia 1944 roku. Pozostawił żonę Mariannę i dwoje dzieci, z których młodsza, Sybilla, przyszła na świat miesiąc po śmierci ojca. Bratową i dziećmi zaopiekował się młodszy brat, major Heinrich von Krockow. Ale i on wkrótce wyruszył na front wschodni. Poległ, raniony kulą, w Rzężycy na Litwie.

Ocalał młodszy brat Reinholda i Heinricha, hrabia Albrecht, który wraz z żoną w marcu1945 roku uciekł samolotem z Pomorza. 40 lat później z inicjatywy Albrechta von Krockowa i ówczesnego wójta Gminy Krokowa powstaje Fundacja Europejskie Spotkania Kaszubskie Centrum Kultury Krokowa, która odbudowuje zamek z przeznaczeniem na hotel, restaurację i muzeum.
O hrabim Albrechcie mieszkańcy Krokowej mówili „dziadek”. To chyba o czymś świadczy…



Bardzo ciekawa jest też postać Luizy von Krockow, o której można było przeczytać w zamkowym muzeum. Powiem tylko tyle, że jako jedyna kobieta w całym Królestwie Pruskim otrzymała od Fryderyka II prawo do handlu zbożem. Więcej nie napisze- polecam zwiedzenie zamku.
Po powrocie do Jastrzębiej Góry, uprawialiśmy głównie plażing i łomżing, zwłaszcza, że przyjechali nasi znajomi, którzy zamieszkali w naszym domku. Wieczór to wiadomo, czas grillowania, jakieś piwko, wesoło spędzony czas.

W sobotę, 6-go czerwca spędziliśmy cały dzień w Jastrzębiej Górze. Jako że pogoda była idealna, to głównie na plaży i w morzu. Mimo, że woda zimna, to koniecznie trzeba było się wykąpać, by się trochę zahartować. Wieczorkiem łażenie po deptaku, wiadomo jak to z dzieciakami, pamiątki, gofry, lody…Udaliśmy się też obowiązkowo do „Gwiazdy Północy”. Obelisk ten, jest jak wiadomo, kamieniem ustawionym w miejscu najbardziej wysuniętym na północ, ustawionym z inicjatywy Towarzystwa Przyjaciół Jastrzębiej Góry. To tutaj, a nie - jak wcześniej sądzono - na Przylądku Rozewie, znajduje się najbardziej na północ wysunięty punkt linii brzegowej polskiego wybrzeża.

W niedzielę z rana po śniadaniu, pakowanie, zbiórka, kolejno odlicz, by sprawdzić, czy nikogo nie zostawiliśmy w domku, i ostatni spacer po Jastrzębiej. Miły właściciel pozwolił zostawić auta na parkingu. Po powrocie, i zapakowaniu się w auta, podjechaliśmy na Rozewie, by pozwiedzać tamtejszą, ponad 32-metrową, piękną latarnię morską. Wstyd przyznać, ale pierwszy raz w życiu byłem w tego typu miejscu.



W okolicy latarni, w cenie biletu, zwiedzić można jeszcze małą galerię sztuki (przy kasie biletowej) oraz maszynownię, którą nie tak dawno bo bodajże w 2008 roku oddano po remoncie do użytku. Można w niej zobaczyć starą maszynę parową, prądnicę czy inne części tej mini-elektrowni wytwarzającej prąd dla latarni i okolic. Nieopodal usytuowana jest druga, mniejsza, i nieczynna już latarnia. Jest tu też pomnik (popiersie) Stefana Żeromskiego, który podobno w Rozewiu napisał część „Wiatru od morza”.
Co do tej właściwej latarni, to wewnątrz znajduje się małe muzeum, posiadające w swych zbiorach przekrój modeli latarni morskich od starożytności do dzisiaj. Fajną sprawą są tablice z tarczami szkolnymi, które to uczniowie na pamiątkę zostawiali w czasie wycieczek szkolnych. Duża frajda, gdy znajdzie się tarczę swojej szkoły!

W latarni znajduje się również tablica pamiątkowa ku czci Leona Wzorka, który po odbyciu służby wojskowej był latarnikiem na Rozewiu w latach 1922-1939. Po wybuchu II wojny światowej w 1939 pozostał na posterunku. Został aresztowany przez Niemców 11 września 1939, następnie więziony i torturowany przez gestapo w Pucku. Prawdopodobnie 31 grudnia 1939 został rozstrzelany w Piaśnicy. Taka kolejna tragiczna historia.
O pięknych widokach rozciągających się z najwyższego poziomu latarni nie muszę wspominać. Powiem tylko, że taki latarnik miał ciężką pracę w tak klaustrofobicznej przestrzeni.

Jeśli chodzi o drogę powrotną, to nie będę znów pisał o Einsteinie. Dość powiedzieć, że głupio zrobiliśmy, decydując się, jak ci frajerzy na powrót przez Władysławowo. („E, o tej porze może nie będzie tak źle…?&rdquo😉 Znów, jak w ubiegłym roku staliśmy w gigantycznym korku (w godzinę przejechaliśmy jakieś 6-7 km!). A mieliśmy zamiar wracać przez Jastrzębią Górę i przez jakieś pipidówki do Pucka. No cóż, do trzech razy sztuka.