Weekend w stolicy, czyli trochę zwiedzania, protesty i zepsute pożegnanie Mistrza.

Naszym głównym celem było obejrzenie pierwszej tegorocznej eliminacji Grand Prix na żużlu, a przy okazji, zwiedzenie miasta. Wyszło, jak wyszło- było zwiedzanie miasta, a przy okazji, obejrzeliśmy kompromitację organizacji zawodów, czyli jak można spieprzyć pięknie zapowiadające się sportowe święto.
Do stolicy dojechaliśmy wieczorem w piątek, więc po rozpakowaniu się na bazie (na Woli), nie chciało już nam się nigdzie wychodzić. Woleliśmy się wyspać i z rana dzień później wystartować na podbój Warszawy. Tak też zrobiliśmy.

Postaram się zbytnio nie rozpisywać. Najpierw pojechaliśmy pod Centralny, by przejść się wokół PKiN. Idąc na przystanek tramwajowy, minęliśmy po drodze w okolicach Ratusza Wola, na chodniku, symboliczną granicę getta, z napisem informującym, że w tym miejscu była właśnie ta granica. I tak sobie pomyślałem wtedy- Warszawa, miasto, gdzie na każdym praktycznie kroku (dosłownie i w przenośni) natykamy się na ślady historii. Szkoda, że nie uwieczniłem tego na zdjęciu…
Co do Pałacu, to ten paskudny budynek ma coś w sobie takiego, że w swej brzydocie jest piękny. A wiecie dlaczego widok na stolicę z tarasu na 30 piętrze jest najpiękniejszy? Bo nie widać z niego PKiN. (To taki dowcip Warszawiaków). Na taras jednak się nie zdecydowaliśmy, raz że pogoda niepewna, chmury i w ogóle, a dwa, woleliśmy czas spożytkować w innych miejscach. A na taras widokowy zawsze można przecież wejść przy następnej okazji.

Następnym naszym punktem był Belweder i Łazienki. Te drugie nas urzekły, piękne to tereny, kto był, to wie. Przy okazji, widzieliśmy Cadillaca, którym jeździł Marszałek Piłsudski- coś cudownego! Auto to stoi przy wejściu na teren Łazienek, od strony Belwederu- koło sklepiku z pamiątkami.
W Łazienkach dużo ludzi, ale nie tłumy. Po kolei robiąc rundkę wokół, widzieliśmy pomnik Chopina, Sienkiewicza i wszystkie (prawie) budynki na terenie Łazienek włącznie ze tą architektoniczną perełką, którą jest Pałac na Wodzie. Do środka nie wchodziliśmy, czas nas gonił. W czasie spaceru towarzyszyły nam odgłosy protestów dochodzące spod kancelarii premiera w alejach Ujazdowskich.



No właśnie, natrafiliśmy akurat na protesty, więc idąc z Łazienek na Starówkę, zbytnio nie mogliśmy podziwiać alei Ujazdowskich. A hałas był niemiłosierny. Z alei, przez Plac Trzech Krzyży, rondo De Gaulle’a, Nowy Świat (przy okazji fast food, bo na restaurację szkoda czasu) i Krakowskie Przedmieście dotarliśmy pod Kolumnę Zygmunta i na Plac Zamkowy. Obeszliśmy Starówkę dookoła, zakupiliśmy jakieś suweniry (tzn. moje kobiety zakupiły, dla mnie osobiście najlepszymi suwenirami są zdjęcia), przez Rynek i Kamienne Schodki doszliśmy do Barbakanu, potem ulicą Freta doszliśmy na Nowe Miasto, by po raz pierwszy być na rynku na Nowym Mieście. Urzekło nas to miejsce swym pięknem, spokojem, ciszą i brakiem tłumów. Polecam tu być!
Potem wróciliśmy w prawo, pod pomnik Małego Powstańca (wzruszająco wygląda ten chłopiec w tym zbyt dużym hełmie) i pomnik Jana Kilińskiego. Następnie już tylko autobusem z przystanku na trasie W-Z na bazę, by po krótkim odpoczynku, sprawdzeniu w necie, jak wygląda sytuacja z komunikacją miejską w związku z zamknięciem ruchu po zawodach żużlowych, ruszyć tramwajem na Stadion Narodowy.

Przed wejściem na stadion lekki stres, bo pan ochroniarz uprzejmie poinformował, że takich aparatów jak mój nie można wnosić na teren obiektu, na szczęście tak go schowałem, że udało się go przemycić (aczkolwiek nie rozumiem całej afery, bo mam aparat kompaktowy, a nie lustrzankę). O zawodach nie chcę pisać. Sporo się o tym mówiło w mediach, ale niech wstydzą się organizatorzy, że w tak beznadziejnym stylu pożegnali wielkiego Mistrza czarnego sportu Tomasza Golloba. Muszę też nadmienić, że stadion robi ogromne wrażenie, a do tej pory mam ciary, jak przypomnę sobie wspólne odśpiewanie hymnu narodowego i to „Jeszcze Polska nie zginęła…” wydobywające się z ponad 50 tysięcy gardeł. Niezapomniane wrażenie!
Po zawodach wróciliśmy metrem (linia M-2 do ronda Daszyńskiego) i kawałek piechotą koło Muzeum Powstania Warszawskiego, już na bazę. Przy okazji, MPW ciekawie prezentuje się nocą, jest klimatycznie podświetlone.

W ostatnim dniu pobytu w stolicy, udaliśmy się do Muzeum Powstania Warszawskiego. Rano coś kręciliśmy się wokół własnych ogonów, więc na miejsce dotarliśmy z lekkim opóźnieniem, niż było w planach. Co nas zszokowało, to fakt, że takich jak my jest dużo więcej. Kolejka była na jakieś 200 osób. Wiadomo- niedziela i wejście za free. Żona czekała cierpliwie w kolejce, a ja z córą poszliśmy na zakupy (w sklepiku znaleźliśmy 2 fajne komiksy w temacie, za okazyjną cenę), i obejrzeć „Kubusia”, czyli replikę opancerzonego wozu bojowego, a także Mur Pamięci, który robi niesamowite wrażenie.
Muzeum, jako muzeum, myślałem, że zrobi na mnie ogólnie większe wrażenie (jednak kilka „historii” wryło mi się w pamięć, o czym poniżej). Być może przez to, że były takie tłumy ludzi, i nie dało się na spokojnie wszędzie dotrzeć, wszystkiego przeczytać. Ale generalnie, powiem w skrócie, warto tam być. Nam najbardziej w pamięci zapadły te rzeczy z tamtych czasów, jak małpka, czyli maskotka zrobiona własnoręcznie ze skrawków wełnianego koca, przez łączniczkę, st. strz. Jolantę Choynowską w obozie jenieckim Oberlangen, gryps napisany ołówkiem przez Romana Łukę, zatrzymanego i aresztowanego na Pawiaku w listopadzie 1943 roku; wiąże się z tym niezwykle tragiczna historia- w chwili zatrzymania Roman Łuka miał przy sobie pieniądze, które zostały skonfiskowane a na które otrzymał kwit depozytowy. I na odwrocie tegoż kwitu napisał gryps- jego treść to pożegnanie z żoną i córką przed spodziewaną śmiercią. W grypsie jest informacja o przesłuchaniu, które odbyło się 13 grudnia 1943 roku. Następnego dnia Roman Łuka został rozstrzelany…



Podobało nam się też w kanałach, choć myślałem, że są dłuższe. Bardzo ciekawa byłe również relacja jednej z kobiet- żołnierek, którą można było usłyszeć w takim wspomnieniowym kąciku (nie pamiętam, jak to pomieszczenie się nazywało, ale było na I piętrze), a dotyczyła ona (relacja) bluzy harcerskiej i okrycia głowy, jakie miała w trakcie uhonorowania ją medalem. Dla mnie osobiście najbardziej wstrząsający był widok koszuli ze śladami od kul, która znajdowała się w pomieszczeniu związanym z Zawiszakami (Zawiszacy, to najmłodsza grupa harcerzy Szarych Szeregów zrzeszająca chłopców w wieku do 14 lat), i to zdjęcie martwego chłopca, który w chwili zastrzelenia miał ją na sobie (!). Naprawdę wstrząsające.
Po muzeum już się nigdzie nie wybraliśmy, choć Powązki były tak blisko… No cóż, trzeba coś zostawić na następny raz. Tym bardziej, że żona coś się czuła nieswojo. Następnym razem pojedziemy do stolicy raczej już w celach typowo turystycznych, choćby do Muzeum Narodowego, na Zamek Królewski czy do Wilanowa. Teraz stolicę ledwie liznęliśmy, by córce choć coś pokazać.
