Wakacje w Kotlinie Kłodzkiej z czesko-niemiecką nutką
Dzień I. Niedziela 2014-07-27 – Wrocław, Kłodzko.
Skoro świt, po szybkim śniadaniu i wrzuceniu tony bagaży do auta, wyjechaliśmy na Dolny Śląsk, kawałek autostradą A-1 do Kowala, następnie przez Koło, Konin, Kalisz i Ostrów Wielkopolski do Wrocławia (po drodze mijaliśmy ciekawą miejscowość o nazwie Stare Paprockie Holendry, o czym pisałem w innym wątku na forum).
Po przyjeździe do Wrocka, zaparkowaliśmy prawie w centrum (wolę parkingi strzeżone jednak, mimo, że droższe; tym bardziej, że auto pełne bagaży), po czym ruszyliśmy w kierunku Starówki. Stwierdziliśmy jednomyślnie, że wrocławska Starówka w szczególności, zaś Wrocław w ogólności jest piękny. Rynek, Ratusz, Plac Solny, kamienice, kościoły, to wszystko sprawia, że człowiek zachwyca się tym, jak przepiękne to miasto.
Wspięliśmy się na wieżę kościoła św. Elżbiety, by podziwiać panoramę dolnośląskiej stolicy, znaleźliśmy po drodze parę krasnali (przy każdym obowiązkowa fotka), zjedliśmy coś szybkiego w fast foodzie (szkoda nam było czasu na czekanie na bardziej wyszukane danie w jakiejś restauracji), po czym udaliśmy się do Muzeum Poczty i Telekomunikacji (w niedzielę wejście za free).
Ciekawe muzeum, aczkolwiek, trochę trąci tam myszką, ale generalnie coś interesującego dla znawców tematu (ale nie tylko). Co ciekawe, prawie na samym na początku zwiedzania włączył się alarm przeciwpożarowy, po czym przyjechały dwie jednostki straży pożarnej, zaś my wraz z innymi zwiedzającymi musieliśmy ewakuować się z budynku. Czekaliśmy na rozwój sytuacji, okazało się, że była to złośliwość rzeczy martwych, gdzieś coś zawiodło. Po dobrych 15 minutach mogliśmy powrócić do zwiedzania.
Z muzeum udaliśmy się na Ostrów Tumski, gdzie tak naprawdę TO wszystko, co tam jest zrobiło na nas ogromne wrażenie. Archikatedra, kościół św. Idziego, Most Tumski, Most Piaskowy, Wyspa Piasek, pałac arcybiskupi, tak, to jest to.
Z Ostrowa Tumskiego udaliśmy się powolutku do parkingu, skąd ruszyliśmy już do Kłodzka.
Po rozpakowaniu się na bazie (Hotelik „Verona”- bardzo miła i sympatyczna właścicielka, pani Iza) udaliśmy się na Starówkę, by przywitać się z miastem, które miało przez najbliższe 9 dni być naszym domem. No i stwierdziliśmy jednogłośnie, że mimo, że już prawie mrok, mimo, że pochmurnie, to Kłodzko jest urokliwym miastem, z akcentem na piękno Starówki i okolic. Wiadomo, most św.Jana z figurkami świętych, Rynek z figurą wotywną, Ratusz, okoliczne uliczki, kamienice (z wilkiem, z niedźwiedziem, z murzynkiem czy z jeleniem), kościoły (wniebowzięcia NMP i franciszkański), to coś wspaniałego i pięknego. Mimo tego, że miasto tak śliczne i atrakcyjne turystycznie, tłumów turystów nie było. Widać też gdzieniegdzie ślady i efekty powodzi z 1997 roku.
Po spacerku i krótkim odpoczynku pod parasolami, udaliśmy się na zasłużony odpoczynek, by nabrać sił na następny dzień.
Dzień II. Poniedziałek 2014-07-28 – Skalne Grzyby, Bystrzyca Kłodzka, Międzygórze i wodospad Wilczki, Kłodzko.
Rankiem, po śniadanku, zabraliśmy najbardziej niezbędne rzeczy i ruszyliśmy przez Szczytną do Batorówka, gdzie zaparkowaliśmy przy leśniczówce i raźno ruszyliśmy szukać grzyby, co to ponoć w tutejszych lasach skamieniały. Po drodze były kłopoty z GPS-em, ale od czego są mapy tradycyjnie papierowe? Przy leśniczówce byliśmy pierwsi, pogoda była ok., więc nastroje były pozytywne. Niestety, szliśmy szlakami w wersji okrojonej (przez Rogacz), gdyż w planach jeszcze tyle rzeczy na ten dzień, jednak nie przeszkodziło nam to w podziwianiu przepięknych formacji skalnych, a poza tym, nie chciałem męczyć za bardzo moich dziewczyn, i jak to w demokracji bywa, w głosowaniu, czy idziemy dłuższą czy krótszą trasą, zostałem przegłosowany. Ale było fajnie, uroczo i przyjemnie, czyli najważniejsze że nam, „niedzielnym” turystom, podobało się to króciutkie „przetarcie”. Po spożyciu czegoś na szybko na parkingu, ruszyliśmy do Bystrzycy Kłodzkiej. Gdy dotarliśmy na miejsce, niestety, najpierw zaczęło siąpić, następnie dość mocno- z przerwami- padać. Ograniczyło to nasze możliwości zwiedzania tego urokliwego miasteczka, ale najważniejsze miejsca zobaczyliśmy (m.in. Ratusz, kolumnę św. Trójcy na Rynku, basztę czy wieże). Trochę szkoda, że nie udaliśmy się do Muzeum Filumenistycznego, ale teraz to nie ma już co żałować (tym bardziej, że prawdopodobnie coś podobnego widzieliśmy w Częstochowie w Muzeum Zapałek). Za to byliśmy na pysznej pizzy w pizzerii na Rynku.
Po mokrym spacerze wokół murów miejskich (przy okazji widzieliśmy posąg św. Niepomucena na moście na Bystrzycy) dotarliśmy pod kościół św. Michała Archanioła. Niestety, do środka wejść nie można było, ale widzieliśmy wnętrze. Piękny kościół, przedzielony na pół przez przechodzące środkiem filary. Wydaje mi się, że jest to coś niespotykanego w naszym kraju.
W aucie chwila zastanowienia. W planach mieliśmy Międzygórze i wodospad Wilczki. Ale pada. Może tam nie pada. No to jedziemy, najwyżej. No i pojechaliśmy, im bliżej Międzygórza, tym bardziej padało. Jednak, gdy zaparkowaliśmy w samym centrum tej ślicznej miejscowości, jakby ktoś wysłuchał nasze modły! Przestało padać! W związku z tym, skierowaliśmy nasze kroki w kierunku wodospadu, podziwiając po drodze nietypową zabudowę Międzygórza. Coś pięknego. Niestety, deszcz zepsuł nam piękny widok wodospadu, ponieważ jak możecie się domyślać, po dość obfitych opadach, woda spływająca z góry była brunatno-brązowa niczym ściek. No, ale jak się powiedziało „A”, trzeba powiedzieć „B”. Mi to jakoś nie przeszkadzało. Sam fakt bycia w tak pięknym miejscu, jak ten wąwóz, w którym rzeka Wilczka spada z wysokości 22 metrów w dół (no przecież nie można spadać w górę :-)). Trochę było ślisko, ale nie przeszkodziło to nam w dojściu do platformy widokowej znajdującej się naprzeciwko wodospadu. Coś wspaniałego, sam ten odgłos spadającej wody jest czymś niezapomnianym!
Z Międzygórza wróciliśmy do Kłodzka, gdzie pospacerowaliśmy znów po Starówce, zwiedziliśmy przepiękny Kościół Wniebowzięcia NMP (byliśmy pod wrażeniem pięknych wnętrz, XVI-wiecznej chrzcielnicy, cudnego fresku na suficie nad ołtarzem, ambony czy figury Madonny z czyżykiem), uliczkami doszliśmy przy Twierdzy na Rynek, gdzie w barze przy fontannie spoczęliśmy trochę, by uzupełnić ubytki płynów. Stwierdziliśmy jednomyślnie, że Kłodzko jest pięknym miastem o każdej porze dnia i przy każdej pogodzie.
Dzień III. Wtorek 2014-07-29 – Lądek Zdrój, Złoty Stok- Kopalnia Złota i Średniowieczny Park Techniki, Kłodzko-PTT.
Tego dnia z rana po śniadaniu udaliśmy się do Lądka-Zdrój. Najpierw pojechaliśmy na zakupy w Biedronce, potem podjechaliśmy bliżej rynku, gdzie z parkingu podeszliśmy na Rynek. Podziwialiśmy piękny Rynek, ratusz i śliczne kamienice (nie wszystkie jednak odrestaurowane), spacerując tak po Starówce Lądka i wsłuchując się w szum Białej Lądeckiej. Stamtąd przeszliśmy w okolice Kościoła Narodzenia NMP. To kolejny piękny kościół na naszej trasie- te późnobarokowe wnętrza, ołtarz, rzeźby i organy zrobiły na nas duże wrażenie. Tak samo jak rzeźba przedstawiająca Ukrzyżowanie, pochodząca z roku 1884, znajdująca się na zewnątrz kościoła (z napisem „Opfer der Liebe”- „Ofiara miłości&rdquo😉.
Następnie udaliśmy się autem (bo to jednak kawałek drogi, a czas nie z gumy) do części uzdrowiskowej Lądka-Zdrój. Widzieliśmy oczywiście muszlę koncertową, piękne sanatorium „Wojciech” (gdzie smakowaliśmy darmowo (!) wody lecznicze „Zdzisław” i „Skłodowska-Curie”, i gdzie zaopatrzyliśmy się w herbatki lecznicze, zaś żona zakupiła jakiś kosmetyk do ciała), pospacerowaliśmy parkiem zdrojowym, podziwialiśmy wspaniałe pomniki przyrody i wróciliśmy do auta, po czym pojechaliśmy do Złotego Stoku.
W Złotym Stoku przy Kopalni Złota mnóstwo aut na parkingach, widać, że są dobrze rozreklamowani. Kupiliśmy bilety w pakiecie na Kopalnię i Park Techniki, a co tam, wyszło trochę taniej. Niestety, nie załapaliśmy się na podziemny spływ łodzią, nie było już miejsc…
Co do samej kopalni, to mam takie trochę mieszane odczucia. Kopalnia sama w sobie w porządku, ciekawe miejsce, tym bardziej dla nas, ludzi z nizin, którzy nigdy w czymś podobnym nie byli (ja nie byłem nawet w kopalni soli w Wieliczce!). Ale nie wiem, czy to tylko ja tak mam, lecz pani przewodniczka, która nas oprowadzała, oraz pan który witał nas na początku sztolni Gertruda, mieli taki dziwny sposób żartowania. Przykład: pan przewodnik wybiera z grupy dziewczynkę, którą pyta o imię. Ta odpowiada:
- Julia.
- Ładne. Sama wybierałaś?
Pani przewodniczka była w swoich żartach jeszcze bardziej dosadna, mi to jakoś aż tak bardzo nie przeszkadzało, ale kilka takich ŻŻP* było naprawdę słabych.
Pomijając sposób oprowadzania i opowiadania, wszystko poza tym było w porządku, nawet nie przeszkadzał spacer w upale pod górę z jednej części kopalni, do drugiej (po drodze po prawej mogliśmy podziwiać stary kamieniołom), gdzie musieliśmy zejść bodaj 6 pięter w dół, w głąb ziemi, by zobaczyć podziemny wodospad(zik) i wrócić na zewnątrz, przed wejście do kopalni, kolejką. To była świetna atrakcja na koniec. Podobały mi się również te śmieszne tabliczki, typu „PKS Walim Na żądanie” czy „Towar macany należy do macanta”.
Potem z córą odwiedziliśmy wystawę minerałów przy Kopalni Złota, do której wejście było gratis z biletem za kopalnię. Tam dowiedzieliśmy się m.in. co to są koprolityJ. Poza tym widzieliśmy na tej wystawie przepiękne róże pustyni, ząb mezozaura, przeróżne meteoryty, kolorowe ałunity, niebieski chalkantyt czy zielony malachit. Coś pięknego!
Kolejny etap- Średniowieczny Park Techniki opodal kopalni. I tu muszę przyznać, że ta atrakcja zaskoczyła nas in plus. To dzięki Ani z PSz zdecydowałem się włączyć ten Park do naszej wycieczki, i naprawdę, nie zawiodłem się. Mieliśmy bardzo fajną grupę i jeszcze lepszą przewodniczkę, która w sposób nienachalny, ale bardzo ciekawy opowiadała o poszczególnych urządzeniach (budowlach?) znajdujących się w parku. Nie obyło się też bez żartów, ale nie były one tak prostackie, jak w kopalni. W parku można oczywiście zwiedzać w sposób interaktywny, więc spróbowaliśmy z córą pracy w kole deptakowym czy też w kieracie (oj, ciężka to musiała być praca w średniowieczu). Dowiedzieliśmy się, w jaki sposób drążono dawniej chodniki w kopalniach, czy też jak mogła wyglądać w zamierzchłych czasach osada Złoty Stok. Nie wiem, czy wiecie, ale osoby konstruujące budowle w parku, wzorowali się na prawdziwych średniowiecznych projektach i rycinach, a poszczególne konstrukcje budowano na podstawie XVI-wiecznego podręcznika techniki górniczej, który napisał niejaki Georgius Agricola. Podsumowując, mi najbardziej podobało się…wszystko! Ale jeśli miałbym coś wyróżnić, to stępowe kruszarki napędzane przez koło młyńskie- coś niesamowitego. No i fajne było przejście przez „Labirynt Strachu”, gdzie niejedna kobieta piszczała czy krzyczała ze strachu. Coś fajnego! Polecam naprawdę wizytę w Średniowiecznym Parku. Tym bardziej, że to ponoć jedyna taka atrakcja w Europie!
Po powrocie do Kłodzka, poszliśmy do „Małgosi” (skrzyżowanie Połabskiej i Grunwaldzkiej) na obiadokolację i po posileniu się, udaliśmy się „na miasto”. Naszym celem była Podziemna Trasa Turystyczna, która zaczyna się u stóp Kościoła Wniebowzięcia NMP, zaś kończy przy Twierdzy Kłodzko. Ta trasa, to naprawdę coś interesującego- ciekawe opisy, aranżacje życia w zamierzchłych czasach, odgłosy itp. Naprawdę warto było tam iść. Taka dygresja- dla mnie nieco niezrozumiałym jest fakt, że po drodze mijało nas kilka osób, które wręcz biegły przez korytarze (wszyscy nas wyprzedzali). Nie wiem, czy to już w tych czasach ciężko przystanąć i poczytać choć trochę o historii z tablic powywieszanych na ścianach? Nie chcę wychodzić na jakiegoś zgreda-marudę, ale takie coś mnie mierzi.
Liczyliśmy, że w tym dniu zwiedzimy jeszcze Twierdzę, ale nic z tego. Już było za późno…Więc powolutku, spacerkiem, wśród kamienic i przez Rynek oraz piękny most wróciliśmy na bazę.
* ŻŻP – żenujący żart prowadzącego
Dzień IV. Środa 2014-07-30 – Wrocław – ZOO, Ogród Japoński.
W kasach ZOO stawiliśmy się tuż po 9:30. Dojazd do ZOO trochę rozkopany, ale daliśmy radę. Problemy ze znalezieniem parkingu też nie zepsuły nam humoru. ZOO we Wrocławiu, coś fajnego. Generalnie są tacy, którzy takich miejsc nie lubią. My lubimy zwiedzać ZOO. We wrocławskim jest dużo ciekawych zwierząt (sporo się pochowało i nie miało ochoty się pokazać z uwagi na upał) i spora przestrzeń do obejścia. Nam najbardziej podobały się niedźwiedzie (mimo zakazu karmienia, karmione niestety przez nieodpowiedzialnych zwiedzających, odwzajemniały się cyrkowym wręcz zachowaniem), lemury, pawiany, i wiele, wiele innych. Ja osobiście zawiodłem się na Motylarni, o wiele bardziej podobały mi się motyle w poznańskim nowym ZOO. Kończąc już relację z tego miejsca (nie trzeba chyba zachęcać do jego zwiedzenia?), muszę napisać, że widzieliśmy właśnie, jak budowano (kończono właściwie) budowę Afrykarium. To będzie dopiero coś pięknego.
Czas spędzony na terenie ZOO, to ponad 6 godzin, a i tak wszystkiego dokładnie nie obejrzeliśmy, np. dojście do zwierząt sawanny, właśnie przez budowę Afrykarium, był dość utrudniony.
Z ZOO kładką nad ulicą Wróblewskiego poszliśmy przy Hali Stulecia w kierunku Ogrodu Japońskiego. Po drodze zatrzymaliśmy się przy fontannie, gdzie daliśmy odpocząć strudzonym nogom, mocząc stopy w przyjemnej wodzie. Cóż za ulga! Piękna i ogromna ta fontanna.
Ogród Japoński. Coś innego. Coś ciekawego. Tyle powiem. Sporo zwiedzających było, więc widać, że to popularna i odwiedzana atrakcja turystyczna, najpiękniej tam jest pewnie wiosną i wczesnym latem, gdy kwitną te wszystkie kwiaty. Była ładna pogoda, więc udało się zrobić sporo fajnych fotek. Ja gapa, nie zauważyłem napisów zabraniających wchodzenia na trawniki. Gdy wszedłem na jeden z nich, by zrobić fotkę na mostku moim dziewczynom, natychmiast podszedł do mnie czujny ochroniarz, który grzecznie zwrócił mi uwagę, by nie deptać… OK. Przeprosiłem i już nie wchodziłem na trawę, ale miałem potem wrażenie, że wszędzie za nami chodzi ów strażnik.
Oczywiście również w tym ogrodzie było miejsce uświadamiające nam, jak groźnym żywiołem jest woda, i przypominające tragedię z lipca 1997 roku.
Wracając już do auta na parking, szliśmy koło fontanny, gdzie byliśmy świadkami pięknego pokazu typu „Muzyka i tańcząca woda”. Przy dźwiękach muzyki J.M.Jarre’a, która otaczała nas z wszystkich stron, podziwialiśmy to całe widowisko. Coś niepowtarzalnego!
Generalnie, to był udany wyjazd do Wrocławia, i bardzo fajnie spędzony dzień, wracaliśmy do Kłodzka dość zmęczeni, ale wielce zadowoleni.
Dzień V. Czwartek 2014-07-31 – Kletno- Jaskinia Niedźwiedzia, Kłodzko- Galeria Twierdza Kłodzko.
Ten dzień miał być zupełnie inny… Plany były takie, że z Jaskini Niedźwiedziej mieliśmy iść szlakiem na Śnieżnik. Niestety, akurat w ten dzień była najgorsza pogoda z możliwych. Jeszcze gdy wyjeżdżaliśmy z Kłodzka rano, by być na 9:00 w Jaskini, nie padało. Owszem stalowoszare chmury nie zwiastowały niczego dobrego, ale przynajmniej nie padało. Gdy dojechaliśmy do Kletna, też jeszcze nie padało, dopiero w drodze z parkingu do jaskini, zaczęło najpierw siąpić, a potem lać. Niestety, ze Śnieżnika nici. Mało tego, odechciało nam się wszystkiego… Nasze morale spadły na łeb, na szyję.
Jeśli chodzi o samą Jaskinię Niedźwiedzią, to poza tym, że jak ktoś słusznie zauważył na stronie Polskie Szlaki, powinna nazywać się Jaskinia Zbójecka z uwagi na ceny biletów, ta atrakcja sama w sobie to coś rewelacyjnego. Co prawda, nie byliśmy w wielu jaskiniach w Polsce, więc dużego porównania nie mamy, ale z tych, w których byliśmy, ta właśnie jest najlepszą i najpiękniejszą ze wszystkich. Piękne te nacieki, stalaktyty, stalagmity, kolumny, piękne barwy, bardzo ładna prezentacja, połączenie muzyki ze światłem i kolorami. Jedyny mankament, to fakt, iż pan przewodnik strasznie niewyraźnie mówił, ja rozumiałem raptem z 50 % z tego, co mówił, a mówił (chyba) bardzo ciekawie. Zdjęć wewnątrz nie robiłem, gdyż z doświadczenia wiem, że nie skupiałbym się na słowach przewodnika, tylko na fotografowaniu. Trochę żałowałem tej decyzji (patrz wyżej), ale było już za późno.
Po zwiedzeniu jaskini, wróciliśmy do holu na gorącą herbatę i w nadziei na poprawę pogody, posiedzieliśmy dobrą godzinę, obejrzeliśmy film w małej „salce kinowej” i wróciliśmy zniechęceni na parking (w drodze nasze buty i ciuchy namokły w 100%), skąd pojechaliśmy w strugach ulewnego deszczu do Kłodzka, gdzie o dziwo, deszcz tylko mżył, po czym przestał padać(!). Po przebraniu się w coś suchego skoczyliśmy na obiadek do baru „Małgosia”, gdzie serwowano tanio, ale bardzo smacznie. Naprawdę, jeśli ktoś potrzebuje zjeść coś dobrego i nie drogo, polecam ten bar. Stołowaliśmy się tam kilkakrotnie, i nawet naszej latorośli smakowało jedzonko tam podawane.
Po obiadku zdecydowaliśmy się pojechać do Galerii „Twierdza Kłodzko”. A co, niech żona też coś ma z atrakcji. To nic, że staliśmy w ogromnym korku, to nic, że nie udało nam się iść do kina na jakiś seans. Ważne, że nie siedzieliśmy w domu, a zakupione ciuchy będą miłą pamiątką z Kłodzka, i będą się miło kojarzyć przy ich noszeniu.
Jaka lekcja z tego dnia? Na przyszłość, gdy będzie potrzebna rezerwacja na jakąś atrakcję turystyczną, należy zarezerwować co najmniej 2 terminy, by wybrać ten odpowiedniejszy. Niby to oczywista oczywistość, ale nie pomyślałem o tym wcześniej.
Dzień VI. Piątek 2014-08-01 – Kudowa-Zdrój, Czermna, Błędne Skały.
Na ten dzień zaplanowaliśmy start w Kudowie i finisz w Błędnych Skałach. Zaparkowaliśmy auto na darmowym parkingu przed „Bristolem” i udaliśmy się do Muzeum Zabawek, po drodze zahaczając o Dom zdrojowy, ławeczkę z ogrodnikiem, muszlę koncertową, zameczek czy wielkie szachy.
Muzeum Zabawek nas oczarowało. Coś świetnego. Super atrakcja i dla małych i dla tych większych. Ileż mieliśmy frajdy i radochy, gdy widzieliśmy zabawki, którymi się bawiliśmy 30 lat temu, czy też gdy zauważyliśmy nasz pierwszy elementarz, z którego uczyliśmy się literek w podstawówce! No i oczywiście z zaplanowanego czasu, w miejscu tym spędziliśmy go prawie dwa razy więcej. Ale nie żałowaliśmy tego, a wręcz przeciwnie, uważam, że warto było. Z muzeum poszliśmy na małą kawę, zaś potem pozwiedzaliśmy Kudowę, czyli Teatr Muzyczny, Park Zdrojowy i wszelkie okolice. Piękna jest ta miejscowość uzdrowiskowa.
Z Kudowy podjechaliśmy do Czermnej, czyli do Kaplicy czaszek. Jako że widzieliśmy podobne miejce w Hallstatt w Austrii, tako i nie wywarła ona na nas aż TAKIEGO wrażenia, aczkolwiek uważam, że warto było odwiedzić to miejsce. A także pobliski cmentarz z niemieckimi nagrobkami i przepiękny, skromny kościółek.
Z Czermnej nie zdecydowaliśmy jechać w stronę Karłowa, by stamtąd autem podjechać na parking, tylko pojechaliśmy w przeciwną stronę- krętą drogą do Bukowiny Kłodzkiej, pod sanatorium „Orlik”, skąd zielonym, bardzo pięknym, acz miejscami dość ciężkim (ale na szczęście, krótkim), kamienistym zielonym szlakiem podeszliśmy pod Błędne Skały. To było fajne przetarcie. Córce radochę sprawiało przechodzenie na czeską stroną- przy jednym ze słupów granicznych stała stara, zardzewiała pamiątka po dawnych czasach. Po wejściu na górę, odpoczywając, zjedliśmy dobre jedzonko w barze przy parkingu (bardzo sympatyczna i miła obsługa), po czym weszliśmy w Błędne Skały. Co tu można napisać o Błędnych Skałach, gdy wszystko już o nich zostało chyba powiedziane i napisane.
Może coś o naszych odczuciach? Bez wątpienia jest to miejsce niesamowicie piękne i atrakcyjne. To przeciskanie się przez skały, te piękne warstwy skalne, te stworzone przez naturę „dziwolągi” (maczugi, grzybki), to coś cudnego. Bez dwóch zdań, jak do tej pory, najlepsza atrakcja na jaką trafiliśmy w Kotlinie Kłodzkiej. No, ale następnego mieliśmy w planach Szczeliniec Wielki…
Pogoda tego dnia była nieco kapryśna, najpierw brzydka, potem się przejaśniło (tak od Czermnej do wejścia na Błędne Skały), zaś potem znów przyszła mgiełka i chmurki.
Wróciliśmy do parkingu, po czym tą samą trasą (szlak zielony do Bukowiny Kłodzkiej) zeszliśmy do auta. Po drodze do domu wstąpiliśmy jeszcze na chwilę do Czech, do Malej Cermnej, by zakupić czeskie piwo i trochę słodyczy. Jadąc z powrotem, podziwialiśmy jeszcze piękny kamienny wiadukt w Lewinie Kłodzkim.
To był rewelacyjny dzień w Kotlinie Kłodzkiej.
Dzień VII. Sobota 2014-08-02 – Duszniki-Zdrój, Szczeliniec Wielki, Kłodzko.
Ten dzień rozpoczął się z nieprzyjemną pogodą, ale gdy dojechaliśmy i pospacerowaliśmy po Dusznikach, zaczęło się przecierać, i wyszło piękne słońce. W Dusznikach akurat startował Festiwal Chopinowski, więc Dworek Chopina był paskudnie zasłonięty przez banery. Szkoda…Okolice Zdroju, fontanna, park itd. ładne, aczkolwiek chyba „najsłabsze” z wszystkich zdrojowych miast jakie zwiedziliśmy. Nie wiem, może to była sprawa brzydszej nieco pogody? Zdecydowanie bardziej podobała nam się dusznicka Starówka, może to faktycznie kwestia pogody? Idąc z części zdrojowej ku Muzeum Papiernictwa, przeszliśmy przez Rynek (trzeba było odwiedzić bankomat) i wstąpiliśmy do kościoła pw. śś. Piotra i Pawła. Naprawdę piękne to miasteczko, ten skośnie biegnący ryneczek, te kamieniczki na nim, bardzo nam się to podobało. Muzeum Papiernictwa, samo w sobie, jako budynek, stanowi już nie lada atrakcję. No cóż, obiekt ten jest po prostu piękny. Wewnątrz, jak to w muzeum, dla fanów papieru i osób zawodowo związanych z tematem, niewątpliwie coś cennego. Dla nas, no tak powiem, bez szału, aczkolwiek, niektóre rzeczy były interesujące (np. uwagę naszą przykuły paczki ze zmielonymi banknotami, jedna z takich paczuszek miała wartość 10 tys. pln!). Mogę powiedzieć, że byliśmy i zwiedziliśmy. Podobały mi się malunki na ścianach i sufitach- w pomieszczeniach na piętrze (tam akurat była jakaś wystawa).
Z Dusznik pojechaliśmy do Karłowa. Zaparkowaliśmy na płatnym parkingu przed restauracją w centrum (mnóstwo aut!), po czym udaliśmy się w stronę szczytu. Teraz „tylko” ponad 600 schodów w górę, i mogliśmy podziwiać piękne widoki, tym bardziej, że pogoda nam w końcu dopisała. Najpierw na obu tarasach widokowych przed wejściem na trasę turystyczną, przy schronisku, zaś potem na Tronie Liczyrzepy i dalej, na platformach przy samym końcu trasy, od strony południowo-wschodniej. Widoki przepiękne! Naprawdę warto było się trochę pomęczyć na tych schodach by to wszystko zobaczyć (choć co to znów za męczarnia? toż to sama przyjemność!). Obejrzeliśmy pamiątkowe tablice i poszliśmy do kas, by wejść na trasę. Oczywiście, jak w przypadku Błędnych Skał, tak i tu wszystko zostało opowiedziane. Więc nie będę się powtarzał, ale Szczeliniec Wielki to coś niezapomnianego, chyba jeszcze piękniejsze i atrakcyjniejsze niż Błędne Skały. I po co tu jeździć do Czech do Skalnego Miasta, skoro to samo mamy w Polsce? (Co prawda do Skalnego Miasta nie dotarliśmy, choć planowaliśmy, ale niech ktoś, kto był w obu tych miejscach powie, że Skalne Miasto jest lepsze niż Błędne Skały, czy Szczeliniec&hellip😉. Bardzo nam się podobały te wszystkie formacje z piaskowca (Małpolud, Wielbłąd, itp.), niesamowite wrażenia są przy zejściu do Piekiełka, i już na samym dole, gdy widzi się te wysokie na kilkanaście metrów pionowe ściany, czy też z platformy widokowej na wspomnianym już Tronie. Polecam wszystkim. Kto będzie w okolicach, zobaczcie to koniecznie na własne oczy!
Po przejściu trasą, zeszliśmy w dół po schodach (oczywiście obowiązkowa fotka przed wyjściem), po czym udaliśmy się na posiłek do karczmy przy parkingu. Dobre jedzenie, choć małe porcje.
Na koniec wsiedliśmy w auto i wróciliśmy do Kłodzka, gdzie poszliśmy obowiązkowo na mszę do Franciszkanów (przy okazji po mszy obfociliśmy wnętrze) i wróciliśmy na bazę, gdyż na dugi dzień wcześniej niż „skoro świt” mieliśmy pobudkę.
To był kolejny rewelacyjny dzień w Kotlinie Kłodzkiej.
Dzień VIII. Niedziela 2014-08-03 – Drezno.
W tym miejscu napiszę tylko tyle, że była to zorganizowana wycieczka autokarowa (nareszcie, mimo że lubię nawet jazdę autem po nowych trasach, odpocząłem trochę od samochodu), z firmą Dar-Tur z Polanicy Zdrój. Wyjechaliśmy z Kłodzka o 5 rano, po drodze zabraliśmy osoby z różnych miejscowości, i przez Czechy, a później z powrotem przez Polskę udaliśmy się do tego pięknego miasta, które zniszczone nalotami dywanowymi pod koniec II Wojny Światowej, powstało, niczym Feniks z popiołów.
Ta wycieczka, to temat nie do Polskich Szlaków, więc dodam tylko, że mieliśmy bardzo sympatycznego i pomocnego przewodnika, pana Piotra (niestety, nazwisko wyleciało mi z głowy), zaś w Polsce jechaliśmy przez miasta opisywane na PSz, czyli Szczawno-Zdrój (tutaj wyszliśmy z autobusu na chwilę przy Domu Zdrojowym), Świebodzice, Strzegom czy Jawor i przed Legnicą wjechaliśmy na A-4. Oczywiście pan przewodnik ciekawie opowiadał nam o mijanych okolicach i miastach, które są z pewnością warte zwiedzenia.
Dzień IX. Poniedziałek 2014-08-04 – Śnieżnik.
Uparłem się na ten Śnieżnik, i dopiąłem swego. Nie udało się razem z Jaskinią Niedźwiedzią, to musiało udać się tym razem. W końcu poświęciliśmy na Śnieżnik cały dzień, kosztem innych planowanych atrakcji, ale niech tam. Pojechaliśmy tą samą drogą do Kletna, co do Jaskini Niedźwiedziej kilka dni wcześniej, skąd pieszo spod parkingu przy barze Biker’s Choice, po drodze mijając jaskinię, ruszyliśmy pełni werwy pod górkę, żółtym szlakiem. Z początku idzie on razem z niebieskim szlakiem rowerowym, więc moim dzielnym towarzyszkom szło się dobrze, zważywszy na fakt, że żonę kolana bolały i że astmatyczna zadyszka atakowała córę.
W pewnym miejscu, gdzie rowerowy odbija ostrym łukiem w prawo, ruszyliśmy żółtym pod górę. I tu zaczął się prawdziwy szlak, który mozolnie, powoli, ale wciąż do przodu, z postojami, udało nam się jakoś pokonać. Było dość ciężko, ale dzielnie wyszliśmy na skrzyżowaniu szlaków, czyli na Przełęczy Śnieżnickiej. I tu brawa dla moich dzielnych dziewczyn! Dały radę, choć to dopiero preludium do tego, co czekało przed samym szczytem.
Do schroniska doszliśmy spokojnie (szlak żółty/czerwony), dobra przecież droga, z obu jej stron mnóstwo jagód, oczywiście zbieraczy też było trochę. W schronisku, jak to w schronisku. Sporo ludzi. Czesi (Słowacy?) pili polskie „Tyskie”, zaś Polacy pili jakieś czeskie piwo. My zaś zjedliśmy puchatkowe małe co nieco (kwaśnica, smażony syr i gofr z bitą śmietaną), po czym zdecydowaliśmy, że idziemy dalej razem (była opcja, że z uwagi na kontuzję kolana, żona poczeka na nas w schronisku). Obejrzeliśmy tablice pamiątkowe i podążyliśmy spod schroniska zielonym szlakiem pod górę, z początku szło się niezgorzej, z obu stron szlaku mnóstwo jagód, im wyżej, tym mniej. Również drzew było coraz mniej…Zresztą, co ja tu będę opisywał szlak, pewnie większość z Was już była na Śnieżniku i widziała to wszystko. Im wyżej, tym odwracając się, można było ujrzeć coraz piękniejsze widoki na kotliny (i słowacką Horni Moravę), na Puchacz, Mały Śnieżnik czy w oddali na Trójmorski Wierch. Jak to dobrze, że pogoda, mimo lekkiego zachmurzenia i dość wysokiej wilgotności, pozwalała na podziwianie tychże widoków. Nasze dziecko cieszyło się oczywiście idąc wzdłuż słupów granicznych i przechodząc co i rusz na stronę naszych sąsiadów.
Na samym szczycie sporo ludzi. Ruiny wieży obserwacyjnej, monument, na którym stał słonik, tablice informacyjne, słupy graniczne, symboliczny nagrobek Petra Sedlaka, znajdujący się po czeskiej stronie, no i przede wszystkim te widoki. Coś niesamowitego, dla nas ludzi z nizin, piękna sprawa. Cóż, jak do tej pory Śnieżnik i te 1425 metrów, to największa wysokość w Polsce, jaką zdobyliśmy, więc stąd nasze zachwyty krajobrazami. Niestety, jak to w górach, krótko po tym, jak weszliśmy na wierzchołek, pojawiły się jakby znikąd chmury, które skutecznie zasłoniły nam widok na południe i wystraszyły większość turystów. Więc po prędkim obfoceniu wszystkiego, co się dało, zrobieniu sobie pamiątkowych zdjęć, ruszyliśmy z powrotem w dół, aby najpierw zielonym (w tym miejscu słychać było nawet grzmoty przetaczające się od strony północnej), potem od schroniska czerwonym/żółtym szlakiem, a od przełęczy to już poszliśmy z uwagi na kolano mojej żony szlakiem rowerowym, nadkładając kilka kilometrów, za to idąc bezpiecznie, bez ryzyka kontuzji, wszak wiadomo, że szlakiem schodzi się gorzej, niż wchodzi…Przy okazji napawaliśmy się jeszcze pięknymi widokami i szemrzącymi wśród drzew górskimi potokami, które mnie osobiście zauroczyły. I taka ciekawostka jeszcze- na zielonym szlaku między szczytem, a schroniskiem, w drodze powrotnej widzieliśmy rowerzystę, który wjeżdżał pod górę na szczyt…! Szacun dla pana.
Podsumowując, to był bardzo satysfakcjonujący dzień, a moim dziewczynom należą się zasłużone brawa za wyczyn wspinaczki na Śnieżnik.
Dzień X. Wtorek 2014-08-05 – Powrót do domu...
Nie od dziś wiadomo, i nie jest to żadna tajemnica, ale przysłowie „Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej” sprawdza się zawsze i wszędzie. Planowałem wstępnie odwiedzić kilka miejsc po drodze do domu (w tym Olesno, no i Mosznę, w której byłem kilka lat temu, ale chciałem zamek pokazać moim dziewczynom), ale niestety, jak to w demokracji bywa…A ja zmuszać nikogo nie chciałem, to po pierwsze, a po drugie, pogoda była niepewna. Więc śmigając między innymi S-8, A-2 i trochę A-1, po 6 godzinach dojechaliśmy do domu…
A w domu, prawie niemal z marszu zaczęliśmy robić remont mieszkania, ale to już jest temat na inną opowieść, z pewnością nie do PSz J.
Kilka zdań podsumowujących całą naszą wycieczkę.
Przede wszystkim, jesteśmy bardzo zadowoleni z tego, że byliśmy w Kotlinie Kłodzkiej. Ja osobiście nie spodziewałem się, że jest to tak piękne i urokliwe miejsce. Nawet tego odczucia nie przysłania fakt, że z wielu miejsc i atrakcji musieliśmy siłą rzeczy zrezygnować. Nawet nie będę wymieniał, że planowaliśmy spływ pontonem w Bardzie, że chcieliśmy jechać do Książa, do Skalnego Miasta w Adrspach, że nie byliśmy w Polanicy-Zdrój (najbliżej nas położone uzdrowisko!) i że z gapiostwa nie zwiedziliśmy Twierdzy Kłodzko (!!!), i w wielu, wielu innych miejscowościach. No nic, może to nadrobimy w bliższej, bądź dalszej przyszłości. Ja osobiście przy planowaniu wychodzę z założenia, że lepiej zaplanować więcej, niż zastanawiać się później „Gdzie by tu jutro pojechać?”. W każdym razie, niczego nie żałujemy. To były niezapomniane, rodzinne wakacje.