Gdyby nie burza.........
Wielka majówka. Dużo wolnego. Pogoda pierwszego dnia zapowiada się super. Pakujemy plecaki, dużo jedzenia i picia bo zaplanowana trasa jest długa. Ze Szklarskiej Poręby do Źródła Łaby. Z wyjazdem nie spieszymy się, bo dzionek długi, więc nawet jak wrócimy późno, to nic sie nie stanie, przecież można się wyspać. Mamy wolne. Do Szklarskiej dojeżdzamy około 10. Autko chcemy zostawić na boczym parkingu jak się jedzie do dolnej stacji wyciągu, bo bezpłatny. I zdziwko, bo w ciągu roku niestety zrobili już płatne😢 , a opisane są tak nieczytelenie, że niewiadomo czy wykupić bilet czy nie. W końcu udaje się nam znaleźć miejsce na boczym, bezpłatnym jeszcze parkingu.
I tu zamiast słonka zastajemy wiatr, zimny, że kurtki trzeba było ubierać. Cała Szklarska. Ruszamy żółtym szlakiem od muzeum. Kierunek wskazuje ładny drewniany drogowskaz, jeden z wielu jakie możemy ostatnio zobaczyć w całej Szklarskiej. Tą trasą mało chodzi ludzi, a tym razem o dziwo sporo było. Na całym szlaku ludzi jak jajek u mrówków, jak mówi moja znajoma🙂. W czasie wędrówki pogoda zmienia nam się jak w kalejdoskopie od słońca do deszczu. Taka mała ulewa łapie nas przy Kukułczych Skałach, więc szybka decyzja, znajdujemy półkę skalną, chowamy się pod nią, robimy sobie piknik i czekamy na słońce. Cisza, która trwa tylko chwilkę bo już kolejni turyści dołączają do naszego schronienia. I robi się wesoło. Oczywiście za sprawą Tomcia. Bo upiekłam kolorową babkę, ale zamiast czerwonego paska wyszedł buro- zielony, a Tomek na głos, mamo a on nie miał być czerwony, bo jest zielony. Wszyscy wybuchnęli śmiechem i każdy się zastanawiał jak wiśniowy kisiel zmienił barwę na zieloną. Dobrze że wyszło słonko i towarzystwo się rozeszło, bo już padały propozycje ile dni ma ta babka , ha ha ha.
I tak w dobrych humorkach idziemy dalej, po drodze podziwiamy panoramy i widok na piekną grupę skałek o bardzo apetycznej nazwie Borówczane Skałki. Dochodzimy do schroniska Pod Łabskim Szczytem, tu wyciagam swój kajecik i ide po pieczatkę. Ale nastepnym razem zabiorę ze sobą zielony tusz, żeby była bardziej wyraźna, bo pomimo mocnego naciskania, niewiele widać. Nic straconego, z nowym tuszem i zapasem sił zawsze można wrócić po kolejną🙂. Po złapaniu oddechu zastanawiamy się co dalej. Pogoda się wacha, ale nic, idziemy dalej. W połowie podejścia pod Łabski Szczyt, słysze pierwszy, niegroźny pomruk burzy, taki delikatny, że aż się zasatnowiłam czy to aby nie mój brzuszek domagał się małego co nie co jak mówił Kubuś Puchatek. Ale nie, po chwili słyszę ją dobrze i wyraźnie, więc zamiast iść pod górę, biorę nogi za pas a raczej one biorą mnie i wręcz zbiegam na dół. W takim tempie to jeszcze nigdy nie schodziłam. Aż Tomek się ze mnie śmiał. Ale co ja poradzę, że panicznie boję się burzy. Jak mówi moja koleżanka, ona to walczy o miejsce w budzie ze swoim psem, ha ha. A ja na dworze, bez schronienia i jeszcze w górach, gdzie ja budę tu znajdę🙂.
I tak to burza zepsuła nam dalszą część trasy. Żeby szybciej dojść do auta, kierujemy się na wyciąg, na pośrednią stację i schodzimy trasą narciarską Puchatek, do samego wyciagu. Tu już dopada nas deszcz, ale z tej radości że burzy nie udało się nas dopaść nie zwracamy uwagi i robimy zdjecia skałki Głowacz na której zostały ustawione rzeźby ceramiczne czerwonej kozy i żółtego kozła. Potem idziemy do Karkonowskiego Centrum Edukacji po kolejną pieczątkę ale tym razem kamienną🙂. I powoli maszerujemy do autka, a ja w końcu moge zrobić zdjęcia ładnym budynkom chociaż troche zaniedbanym.
W aucie dyskusja czy już wracamy jest dopiero 14 więc ja jestem za nie, a Tomek za tak. Ale ma biedak pecha, bo to ja mam kluczyki od auta i prowadzę. Więc jedziemy pod kościół pw Bożego Ciała i stamtąd idziemy do grupy skałek i wdzięcznej nazwie Sowie Skałki, może tak się nazywają że znajdują sie na Sowińcu. Do tego skupiska idziemy niebieskim szlakiem około 10 min, przez lasek. Skałki bardzo ciekawe, dość spore skupisko i o dziwo tym razem jako pierwsza weszłam na ich szczyt🙂. Ale doznałam rozczarowania, widoków żadnych, wszystko zarośniete.
I gdy tak sobie dumałam jaki to widok musiał być kiedyś, odezwała się moja"nieprzyjaciółka" chyba żeby mnie znów postraszyć. Gdy zaczeło dość porządnie grzmieć, całe to miejsce straciło swój urok i w dość szybkim tempie darłam do auta. I znów Tomek miał polewkę ze mnie.
Dla uspokojenia nerwów, zdecydowałam że opuszczam niegościnną Szklarską i jadę do domku. Ale po drodze nie mogłam się oprzeć, żeby nie zwiedzić tym razem legalnie Zamku Gryf w Proszówce, zwłaszcza że napis tak kusił, tak zapraszał. Wejście płatne, na dolny i średni zamek jedno a na górny osobno. Niby tylko po 8 zł ale jak tak policzyć to i tak wyszło nam prawie 30 bo Tomerk dostał jakieś zniżki. Ale nie ukrywam że jestem pozytywnie zaskoczona, bo miejsce ładnie odkrytę, wycięte wszystkie samosiejki. Zabezpieczony, trochę opisany, więc już wiadomo co i jak. Panorama na góry cudna. Obecni właściciele to bardzo sympatyczne młode małżeństwo, sami dbają o ten zabytek. Ale jak ktoś chce jest możliwość zorganizowania ogniska z gitarą, a nawet noclegu na zamku. I buda była ha ha ha.