Wylot Doliny Chochołowskiej- Polana Chochołowska- Grześ- Rakoń– Zawracie - Wołowiec - Łopata – Jarząbczy Wierch – Kończysty Wierch - Trzydniowiański Wierch-Polana Chochołowska- Wylot Doliny Chochołowskiej

Wylot Doliny Chochołowskiej (887 m) -Polana Chochołowska (1148 m)
2:40 alarm budzi mnie w środku nocy…a może to już ranek-zależy kto jak na to spojrzy. Szybkie dopakowanie prowiantu, mocna kawa i udaję się na miejsce spotkania. Ruszamy o 4 rano z WG. Po dwu godzinnej jeździe przez Słowację jesteśmy na Wylocie Doliny Chochołowskiej. Ciemno, prawie pustki…godzina 6:05 wychodzimy na trasę. Obok nas kilka osób również wyrusza na trasę. Na szczęście 🙂 Trochę miałam pietra, że spotkamy niedźwiadka gdzieś po drodze przez Chochołowską. Moje obawy były nie potrzebne 🙂 nic na nas nie wyskoczyło z pobliskich lasów. Droga jak to w każdej Dolinie rozpoczyna się asfaltem. Ciągnie się jak dla mnie w nieskończoność. Słychać tylko szmer wody, która płynie wzdłuż całego szlaku do Schroniska na Polanie Chochołowskiej. Ostatnio byłam tutaj w 1992 więc tym bardziej umilam sobie drogę wspomnieniami jak jako małe dziecko wędrowałam po tym szlaku. Oczywiście tutaj czas stanął w miejscu nic się nie zmieniło. Mijamy Siwą Polanę, Polanę Huciska, Wyżną Bramę Chochołowską, gdzie po drodze zmienia się tylko nawierzchnia. Przy samym schronisku dmuchnął na nas silno halny, na szczęście raz. W sumie kolega wspominał coś o halnym, ale nic nie zapowiadało, że pogoda zapowiadająca halny się sprawdzi. Zresztą dla mnie halny-a mieszkam w górach-wcale nie wydaje się taki straszny. Wstawał piękny dzień. Słońce oświetlało pobliski Bobrowiec. Na szybko zatrzymujemy się w Schronisku i posilamy się przed wyruszeniem na Grzesia. Odległość: 8,5 km, czas: 1h 55 min.

Polana Chochołowska – Grześ (1653 m)
Wyjście na Grzesia rozpoczynamy żółtym szlakiem biegnącym zaraz koło schroniska. Słoneczko świeci teraz pięknie, a my jak na złość musimy wejść w las, co osłania nas przed ciepłem październikowego słonka. Szlak od początku do końca pnie się w górę. Nachylenie na tym odcinku wynosi 17% , suma podejść 510 (!). Typowo tatrzańska struktura szlaku umila nam wędrówkę. Jest sucho to dobry znak, że od kilku dni nie padało i szlak nie będzie śliski. Kolejno mijamy wzniesienia, by wyjść na Przełęczkę pod Grzesiem. W końcu złapaliśmy w pełni promienie słoneczne. Z tego miejsca na przed szczyt idziemy wśród kosodrzewiny. Soczysta zieleń i zapach jest wspaniały. A powietrze takie czyste-ale się dotlenię dzisiaj. Wychodzimy z najgorszego wzniesienia. Naszym oczom ukazuje się wspaniały widok na Tatry Zachodnie. I nasz cel oczywiście też już widoczny. Przeraziłam się bo z tego miejsca wygląda na dość spory. Zaczynam mieć obawy czy dam radę. Po serii zdjęć ruszamy na Grzesia. Niestety…coś zaczyna mocniej dmuchać…pierwszy szczyt dzisiejszej trasy zaliczony. Odległość: 3 km, czas: 1 h 05 min

Grześ – Rakoń (1879 m)
Z Grzesia schodzimy po 10 minutach podziwiania Słowackiej części Tatr i naszego dalszego szlaku. Kosówką schodzimy w dół parę minut. Wiatr dmucha nadal, gdy po zejściu w dół ruszamy na przed szczyt Rakonia. Szczyty pokrywa już zżółkła trawa, co oddaje w 100% nastrój jesiennej pory. Szlak bez zmian- lekko kamienisty i trawiasty. Trudność szlaku- prawie żadna. Co po chwilę zerkamy na Słowackie Tatry i rozmyślamy nad zdobyciem kilku szczytów przy czym kolega rozprawia o stopniu trudności wspinania się na nie. W sumie…z daleka nie wygląda to wcale tak strasznie 😁 Zdobywamy Rakoń…do tej pory mój najwyższy szczyt 🙂 Ach duma mnie rozpiera! Odległość: 3 km, czas: 1 h



Rakoń – Zawracie (1863 m) - Wołowiec (2062 m)
Na Rakoniu wiatr zaczyna porządnie szaleć. Ubieramy się w pośpiechu łącznie z czapkami bez których nie przeżylibyśmy tam chyba i zabezpieczamy wszystko przed podmuchami, które są gwałtowne. Jednak pogoda się sprawdziła. Halny…i to mocny! Ze słowackiej strony wiatr goni deszczowe chmury. Według prognozy o 11 miał być opad deszczu. Na Rakoniu jesteśmy 10 min przed 11…Póki co nie pada. I oby tak zostało. W pośpiechu robimy zdjęcia. Patrzę na Wołowiec w wielkim zmartwieniu. Szlak prezentuje się mega wąsko i pnie się okropnie w górę. Na dodatek silny halny. Kolega zauważył mój niepokój i decyzję pozostawia mnie czy zdobywamy czy odpuszczamy. W takich chwilach jak tam -szybko myślę czy się uda czy nie…podejmuję decyzję, że jednak ruszamy na Wołowiec. Zbieramy się po 10 minutach i ruszamy w dalszą drogę. Od tej pory nasze postoje na szczytach nie były dłuższe niż 10 min. Na Grzesiu jedynie posiedzieliśmy 15 min. Na szlaku oczywiście nazbierało się kilka osób - z niektórymi spotykamy się na kolejnych szczytach tzn. tylko do Wołowca-dalej ruszyły tylko dwie osoby przed nami i dwie po nas. Schodzimy z Rakonia…do Zawracia jeszcze dało się wytrzymać, ale mój lęk wzrastał z minuty na minutę, gdy zbliżaliśmy się do szczytu, a szlak się zwężał. Prędkość wiatru nie ustawała wręcz jak na złość wzrastała. Miotało nami na wszystkie strony. Zatrzymywanie się w celu utrzymania na nogach stało się powtarzającą czynnością. I tak co parę kroków. Pod szczytem wdrapywaliśmy się już chwyceni za ręce, gdyż przy tak wąskim szlaku zaczynałam się obawiać, że mnie po prostu zdmuchnie. Nie sądziłam, że halny potrafi być taki groźny…W końcu jesteśmy na szczycie. Chmury kłębią się na niebie, ale na szczęście nie pada. Silny wiatr je goni po niebie. Teraz z bliska widzę Rohacza Ostrego i Płaczliwego. Na Płaczliwym widzę ludzi i zastanawiam się czy zejdą szczęśliwie przy takich warunkach atmosferycznych! Oba prezentują się wspaniale i groźnie. Kilka ujęć…teraz znowu jestem na najwyższym zdobytym szczycie. Pytanie co dalej…czy przestanie wiać czy już tak będzie do końca. Tutaj jeszcze możemy zawrócić bo potem już nie ma takiej możliwości. Mnie osobiście przeraża fakt, że dalsze trasy są jeszcze węższe niż ten przed chwilą przebyty. Jeszcze cały czas trasa biegnie graniom. Liczę na szczęście, że wiatr ustanie i uda nam się dotrzeć na Jarząbczy Wierch, który z Wołowca już wcale nie wygląda tak strasznie jak z Grzesia. Odległość: 1,2 km, czas: 2 h 20 min

Wołowiec – Łopata (1968 m) – Jarząbczy Wierch (2137 m)
Dawno nie wspinałam się na góry w Tatrach powyżej 1500. Nie widziałam jak się zachowam w sytuacji jakiej znalazłam się teraz idąc na Jarząbczy. Już pierwsze zejście z Wołowca przy porywistym wietrze dało mi odczuć lęk. Potem kolejne ostre przejścia między skałkami, wąskimi szlakami, gdzie z jednej i drugiej strony miałam tylko od 1 do 1,5 m szerokości z przodu i z tyłu, byłoby dobrze, gdyby szlak w całości był lekko osłonięty jednak większość przejść była albo z jednej albo z drugiej strony osłonięta skałami lub ziemią. Przyszedł moment, że myślałam że strach weźmie górę. Postanowiłam jednak ruszyć dalej nie myśląc zbyt o tym co w dole, gdybym dłużej tam postała pewnie bym nie przeszła tego odcinka, wiec o dalszej wędrówce tym bardziej nie byłoby mowy. Sama przepaść chyba mnie tak nie przerażała jak ten halny. Bałam się, że przypadkowo tak się obrócę że mnie dmuchnie i nie zdążę się niczego złapać. Ten odcinek to była moja ostra walka ze strachem, a uważam się za odważną osobę. Myślę, ze o wiele łatwiej byłoby mi ją przejść przy bezwietrznej pogodzie…ale to tylko moje przypuszczenia. W końcu po kilkuset metrach doszliśmy pod Łopatę. Trawiasty szczyt, w miarę prosta ścieżka i brak przepaści z dwóch stron, ukoił mój strach i trochę zregenerował mi psychikę. Nie na długo…zaraz po ominięciu szczytu znowu granie. W końcu ominęliśmy to co wydawało mi się najstraszniejsze. Stanęliśmy już pod Jarząbczym…patrzę na trasę i znowu zaczynam się bać. Znowu nie osłonięty szlak…kamienisty, wąski i z jednej i drugiej strony brak czegokolwiek. Więc walka trwała aż na sam szczyt. Zatrzymujemy się co kilkanaście kroków, aby odpocząć. Od Grzesia nie zdążyliśmy mieć dłuższego postoju. Nogi bolą. Kolana zaczynają mi poważnie dawać w kość. Była to moja najdłuższa wspinaczka na szczyt jaką pamiętam. Teraz Babia i przeżycia na niej wydają mi się takie błahe. Po wielkich trudach o 13:30 zdobywam moją życiówkę. Padam na kamienie i dziękuję w myślach Bogu, że udało mi się szczęśliwie tu dotrzeć. Znowu mamy krótki postój. Suma podejść pod Jarząbczy 430 m- 14 % nachylenia. Odległość: 3 km, czas: 1 h 45 min.

JarząbczyWierch – Kończysty Wierch (2003 m)
Z Jarząbczego można jeszcze się udać na Jakubinę (2194 m), jednak oboje darujemy sobie-raz, nie przy takiej pogodzie, dwa, wysiłek jaki wkładać trzeba było pod naporem wiatru osłabił nas solidnie. Stąd rozpościera się widok na najwyższy szczyt Tatr Zachodnich- Starorobociański Wierch (2176 m)-kolejna trasa już chyba zaplanowana 😉 Szybko kończymy posiadówę bo w końcu chcemy odpocząć od tego wiatru. Liczymy, że nieco niżej w końcu wiatr odpuści i odpoczniemy przynajmniej 30 min. Zejście z Jarząbczego równie strome jak wejście. Wiatr nie odpuszcza. Mozolnie i już prawie na wykończeniu schodzę. Krok po kroku. W międzyczasie jak schodzę przepuszczam innych, co schodzą w szybszym tempie. I podziwiam ich, że nic sobie z takiego wiatru nie robią…ja tam wolę być ostrożniejsza bo już teraz znam swoje możliwości. Szlak biegnie znowu graniami…w miarę jak przybliżamy się do Kończastego szlak łagodnieje. Na Kończastym warunki pogodowe bez zmian. Wiatr zaczyna mrozić prawą stronę, a place zaczynają sinieć z zimna…tego się tu nie spodziewałam. Teraz nie patrzę na odpoczynek. Jak najszybciej chcę stąd zejść nim zamarznę i siły mnie opuszczą. Mijał nas jeden Pan lat ok. 60…z Kończastego od razu ruszył na Starobociański… otwieram buzię z podziwu i zazdroszczę kondycji. Odległość: 1,5 km, czas: 30 min



Kończysty Wierch - Trzydniowiański Wierch (1758 m)
Patrzę na zejście i zastanawiam się kiedy moje przeżycia się na dzień dzisiejszy skończą. Zejście znowu odsłonięte, ale przynajmniej szerokie…w porównaniu z poprzednimi odcinkami wydaje mi się ogromne. Idzie się źle. Szlak ma szerokość ponad metra i nie wiadomo gdzie lepiej zejść, żeby kolana nie cierpiały. Kamienie, żwirek, ziemia…same niespodzianki. Dobrze, że tak nie jest aż do samego ostatniego celu naszej trasy. Po długim zejściu szlak jest już poziomy i idzie się dobrze. W miarę możliwości się regeneruję. Teraz wiatr mrozi moją lewą stronę. Jestem wywiana za wszystkie czasy. Pogoda nieco się psuje. Tym bardziej dziwię się jeszcze kilku osobom, które mimo późnej pory i pogody idą na Kończasty, a potem Bóg jeden wie gdzie. Zdobywamy Trzydniowiański. Widzimy Giewont, Ciemniaka i Świnice-chmury są wysoko, więc nie przykrywają wszystkich widoków, jedynie wierzchołki tych wyższych są już pod pierzynką. Z Trzydniowiańskiego są do wyboru dwa zejścia do Chochołowskiej. Kolega radzi wybrać ten dłuższy, gdyż stwierdza, że jest mniej bolesny dla kolan. Tym też schodzimy w dół spragnieni ciszy, ciepła i odpoczynku. Odległość: 1,8 km, czas: 35 min

Trzydniowiański Wierch-Polana Chochołowska- Wylot Doliny Chochołowskiej
Z Trzydniowiańskiego musimy trochę się cofnąć by wejść na czerwony szlak prowadzący do Polany Chochołowskiej. Kamienisty, co powoduje kilka poślizgnięć. Po kilku minutach wchodzimy w kosówkę, jednak wiatr jeszcze nas dosięga. Zejście jak dla mnie okropne i wypatruję już końca, aby dać odpocząć kolanom. Po 25 min w końcu kończy się strome zejście i szlak teraz do samej Polany będzie spadał łagodniej. Patrzymy do góry i ogrom nie dawno zdobytych szczytów jest przepiękny i nie wygląda tak groźnie jak z góry. Mijamy kolejno Kończasty , Jarząbczy i widzimy chowający się już Wołowiec. Pogoda na górze znowu się poprawia. Chmury się rozwiały ale wiatr na pewno nie ustał. Las i spokój-nareszcie! Kilka zrywek przecina szlak. Końcowe 2 km to już droga szeroka leśna, gdzie wypad ma tuż przy małej elektrowni, a później na główny trakt chochołowskiego traktu. Trasa powrotna miała odbyć się rowerkiem jednak zaniechaliśmy tego pomysłu. Byłoby to nie fair bo całą trasę mieliśmy przejść pieszo. Więc spacerkiem wędrowaliśmy do parkingu…o 18 już się ściemniało i czuliśmy się tak jak rano 🙂 Zatraciła nam się granica czasu. Trasę zakończyliśmy o 18:20 🙂 Odległość: 13,5 km, czas: 3 h 5 min.

Jak dla mnie trasa do łatwych nie należy. Ci którzy mają lęk wysokości niech lepiej ominą te szczyty. Warto też dostosować swoją kondycję do tego szlaku, podejścia i zejścia dają w kość, a nogi, jak się usiądzie w końcu na dłużej bolą nie miłosiernie. Chociaż dzisiaj nie odczuwam żadnych, większych dolegliwości bólowych-dzień po przebytej trasie. Trasa łącznie ma 35,5 km, czas przejścia szlakowy wychodzi 10 h 40 min. Nam z postojami wyszedł 12 h 15 min. Przy takim huraganowym halnym jak ten co nas dopadł szybciej się nie dało chociaż początek-czasowo mieliśmy niezły. Tą trasą:
- zrobiłam życiówkę wędrówek pieszych (35,5 km)
- zdobyłam póki co życiowy szczyt (2137 m n.p.m)
- przeszłam największą sumę podejść 510 m
Po drodze minął nas na rowerku Pan, który ruszył na Starorobociański- zazdroszczę Panu kondycji! Na próżno szukamy informacji o wczorajszym huraganowym halnym-wiemy, że na Kasprowym Wierchu (1987 m) wiał 40 km/h . Ciężko nam stwierdzić jak było u nas – około 200 m wyżej- przypuszczalnie w granicach 50-60 km/h. Wędrówka jak najbardziej należy do tych pozytywnych 🙂



Pozdrawiam D.
