Góry Kaczawskie późną jesienią
011112
Wyjazd zaczyna się w sobotnie popołudnie: przygotowaniem butów, zrobieniem kanapek, sprawdzeniem drogi, tej dojazdowej, bo szlak wędrówki na ogół wybrany jest wcześniej, pakowaniem plecaka, szykowaniem ubrania, a to wszystko z radością i z celebracją, z zachowaniem kształtujących się zwyczajów; wczoraj pojechałem do sklepu właściwie tylko po sałatę lodową, którą zwykłem używać do kanapek. O butach myślę już od paru dni, roztrząsając każdorazowy dylemat: które założyć? Otóż mam kilka par, a wszystkie są tradycyjnie wykonane ze skóry połączonej nićmi – ot, taki niegroźny i nawet niezbyt drogi butowy fioł, jako że kupuję je okazyjnie na allegro. Gdy już wybiorę buty, wyciągam je z szafy, starannie oglądam, zupełnie niepotrzebnie, skoro stawiam tam buty umyte, wysuszone i obejrzane, ale robię to dla przyjemności patrzenia na solidną robotę szewską. Pastuję je i zakładam sznurówki, oczywiście czerwone, czyściutkie, świeżo wyprane, no bo jakże inaczej. Bywa, że buty zakładam i chodzę po pokoju słuchając rozkosznego skrzypienia skóry. Plecak właściwie nie wymaga pakowania, wszak jadąc na jeden dzień, wrzucam do niego jedynie picie, zapasowe skarpetki i sweter, jako że wszystkie drobiazgi stałego wyposażenia nie są z plecaka wyjmowane; tuż przed wyjściem do samochodu pakuję jeszcze termos z kawą i kanapki wyjęte z lodówki. A! Oczywiście też coś słodkiego do połasuchowania; zawsze tłumaczę się wtedy przed sobą, że owszem, słodycze mają dużo kalorii, ale akurat dzisiaj spalę je z nawiązką.
Wstaję wcześnie rano, właściwie w nocy, bo o 3.30, a jestem wtedy tak nieprzytomny, że rozsądnie już w sobotę przygotowuję ubrania do założenia. Dzisiaj, ubierając się w chłodnym pokoju, dorzuciłem do plecaka jeszcze jeden sweter, jak się okazało niepotrzebnie, ale przecież lepiej mieć jeden na dużo, niż tyle za mało.
Gdy silnik samochodu grzeje się, w GPS klikam na recent destination, i już mam trasę, a to dzięki jej wczorajszemu przeglądaniu. Wszystko zabrane? Plecak stoi na siedzeniu obok, kurtka leży z tyłu, buty na podłodze. Chyba wszystko… ech, nierzadko wracam się po coś, ale to też tradycja, którą należy pielęgnować.
W drogę. Pani z GPS gada do mnie po angielsku (wracając z pobytu w UK nie zmieniłem języka, teraz angielskie instrukcje przypominają mi czas jeżdżenia lewą stroną), a radio bombarduje mnie reklamami; doprawdy, nie wiem po co ja je włączam. Tradycja? Raczej nadzieja na usłyszenie dobrej muzyki. Jadę. Pogodna noc budzi we mnie nadzieję na pomyłkę synoptyków zapowiadających deszcz na dzisiaj; mimo tej prognozy zdecydowałem się jechać będąc na głodzie, co zrozumie każdy uzależniony. W okolicy Legnicy zobaczyłem Eos; ładnie się dzisiaj ubrała, do swojego rannego różu, na obwodzie szaty ciemniejącego poprzez fiolet do granatu, dodała pasemka w kolorach dojrzałych pomarańczy, ale chyba znowu była umówiona z jakimś gachem, bo znikła nie czekając na wjazd rydwanu Heliosa. Martwi mnie ta dziewczyna, zwłaszcza jesienną i zimową porą, bo właśnie w tym czasie szlaja się gdzieś, rzadko spełniając należycie swoją powinność rozgarniania czarnego, nocnego nieboskłonu. Hmm, teraz pomyślałem, że może po prostu zasłoniła story pokoju i śpi dalej? Bo i faktycznie, po co zrywać się tak wcześnie w listopadowy ranek?..
Zachłanność, bo któżby inny, kazała wyjechać mi już o czwartej, i w rezultacie na miejscu, w Myśliborzu, na zachodnim obrzeżu Gór Kaczawskich, byłem jeszcze w nocy, o szóstej. Spokojnie wypiłem kawę i wziąłem się za zakładanie butów, tym razem firmy Lowa, po raz pierwszy próbując nowego sposobu: stawiając stopę na kierownicy dla lepszego widzenia haczyków, których nijak nie mogę wymacać w tych butach nie widząc ich. Dobry sposób, tylko trzeba uważać, aby niechcący nie włączyć sygnału. Poszedłem o pierwszym brzasku.
Plan miałem typowy dla kaczawskich wędrówek: połazić po okolicy. Czerwonym szlakiem pójść na południe gdzieś pod wieś Kwietniki, via wzgórza Rataj, Bazaltową Górę i Radogost, a wrócić… ustalenie drogi powrotu zostawiłem na później. Powodem wyboru akurat tej trasy była ciekawość trzech wież widokowych na tych górach. Droga była ciężka, mimo niewielkich różnic poziomów: łachy śniegu, błoto, mokre liście przykrywające luźne kamienie i śliskie patyki – listopadowa droga i taki krajobraz, a ledwie 10 dni temu szedłem zielono-złotymi drogami w samym podkoszulku! Czułem bunt w sobie, objaw niepogodzenia się ze zbyt szybko przyszłą płaczącą jesienią, ale nie czułem żalu do tego chmurnego dnia, co dziwiło mnie. Później, patrząc na mokre, nierzadko błotniste, dróżki z ostatnimi śladami kolorów, na odległe czarne szczyty ponad nagimi, uśpionymi polami, poddałem się ich nostalgicznemu urokowi, i tylko nie mogłem dociec przyczyny podobania się tego coraz bardziej szarzejącego świata, o tyleż uboższego w radość słońca w czasie tamtej wędrówki.
Na szczycie Rataja byłem o wschodzie słońca: przede mną, między czarnymi, nagimi konarami drzew, zapłonęła ciemnozłota kula, oblewając drzewa za mną swoją pozłotą, tak charakterystycznie piękną, tak krótko trwającą, ale tak długo pamiętaną. Zdążyłem jeszcze uchwycić aparatem słońce uwięzione między rozcapierzonymi w powietrzu korzeniami buku - i tyle widziałem dzisiaj naszą gwiazdę. Później zaczęło siąpić, na szczęście niewiele, nie musiałem zakładać peleryny. Wschodnie zbocze góry urywa się czterdziestometrową, niemal pionową ścianą czarnego bazaltu spękanego w regularne słupy, to Małe Organy Myśliborskie. Nie ma w okolicach Myśliborza wielkich organów skalnych, przydomek „małe” mają chyba dla odróżnienia od „wielkich” na zboczu Wielisławki. Ściana czyni duże wrażenie swoją… ponurością, zwłaszcza teraz, w kontraście ze śniegiem, z nagimi drzewami wokół; pod szarym niebem listopadowym ta czarna ściana wygląda jak zamknięta brama piekieł.
Omalże ominąłem wieżę widokową na szczycie Bazaltowej Góry, ukrytą między drzewami, z dala od szlaku. Nieliczne są szlaki w Kaczawskich, a jeśli już są, to z reguły słabo oznakowane. Wędrówka nimi wymaga ciągłej uwagi, patrzenia na mijane drzewa, szukania znaków nierzadko przemyślnie ukrytych, zwłaszcza w miejscach ważnych, gdy szczególnie są potrzebne. Mimo wspomagania się mapą, należy liczyć się z zawracaniem dla odnalezienia zgubionego szlaku, ale jest w tym swoisty urok, ponieważ taka wędrówka bardziej przypomina prawdziwe wędrowanie w dzikich, bezludnych okolicach, a nie jest niebezpieczna wobec łagodnych pochyłości kaczawskich górek; nie można tutaj tak naprawdę zabłądzić, skoro w którąkolwiek stronę się pójdzie, po godzinie dojdzie się do ludzkich siedzib.
Szlak omija szczyt, a widząc jego opadanie, wszedłem na ledwie widoczną ścieżkę prowadzącą pod górę, i w kilka minut później zatrzymałem się, zdumiony: pomiędzy drzewami zobaczyłem solidną, kamienną wieżę przypominającą średniowieczną budowlę obronną. Jej widok, mimo iż spodziewany, zaskoczył mnie bardzo. Było w nim coś nierealnego, surrealistycznego, baśniowego; ta wieża była jak z baśni fantasy, była wieżą czarnoksiężnika. Podszedłem bliżej, wieża nadal stała, nie znikła i nadal była czarodziejską wieżą, dopiero widok wejścia bez drzwi zdjął z niej część magii. Kręte, spiralne schody kute w granicie, na górze malutka platforma, ledwie dla paru osób, a wokół… drzewa wyższe do wieży. Magia powróciła – cóż, skoro nie jest to wieża widokowa, musi być czarodziejską; na dole zajrzałem pod schody, ale nic tam nie było poza garścią liści… Za to blisko wieży jest urwisko, z którego rozpościera się ładny i daleki, warty zobaczenia widok aż po Ślężę i Góry Sowie.
Szedłem pięknym lasem mieszanym. Liczne były w nim smukłe dęby, niektóre naprawdę okazałe, całe w ładnych brązach, wiele dużych grabów w złoto-brązowej koronie jesiennych liści, tych pięknych grabów, które urodą niewiele tylko ustępują drzewom najpiękniejszym, brzozom; widziałem gromadkę naszych modrzewi w tej pierwszej chwili dodawania żółci do zieleni swoich igieł, sporo buków, jeszcze w kolorach jesieni, tu i ówdzie ciemny świerk lub łuszczący się jawor.
Wieża na drugiej górze, na Radogoście, mimo iż większa, nie uczyniła na mnie takiego wrażenia jak pierwsza, może z powodu zobaczenia jej z większej odległości, a może po prostu dlatego, że była drugą. Masywniejsza, kamienno-murowana, wystawiająca swoją głowę ponad korony drzew, i oferująca z niej panoramę krańców Gór Kaczawskich i równin na zachodzie. We wsi u podnóża góry, w Kłonicach, jest parking dla chętnych na wejście – to uwaga dla wygodnych.
Przechodząc dzisiaj przez trzy wioski, widziałem trzy pałace. Kto słyszał o Kłonicach, kto o Grobli? Wioski ukryte gdzieś na końcu bezimiennej drogi (jak określa je moja pani z GPS), w fałdzie ziemi, między jedną górką kaczawską a drugą, małe wioski znane jedynie mieszkańcom, a w każdej z nich pałac. Ten w Kłonicach jest największy, najokazalszy, ale i tamte nie są domkami. Sudety, z setką takich okazałych budowli, są rajem dla miłośników pałaców i architektury. Przed kłonickim pałacem rosną dwa rzadko spotykane, nadzwyczaj piękne drzewa: miłorzęby, drzewa reliktowe, jak to mówią dendrolodzy, czyli drzewa z przeszłości i to bardzo odległej. Kto raz widział te drzewa wczesną jesienią, jak ja widziałem je we wrocławskim ogrodzie botanicznym, nie zapomni ich wspaniałego widoku nigdy. Liście mają dziwny kształt przypominający wschodnie wachlarze, które we wrześniu przebarwiają się na kolor jasnej, nasyconej żółci bez śladu domieszek zielonego czy brązowego - nic, tylko świecąca żółć na całym drzewie. W słoneczny dzień drzewo wygląda zjawiskowo, nieziemsko pięknie, dosłownie świeci całe; patrzy się na nie w podziwie i trudno odejść. Opadłe liście nadal są idealnie żółte; gdy przechodzi się wtedy obok drzewa, nagiego teraz, zwykłego, czarnego, wzrok przykuwa ta szeroko rozlana plama czystej jasności, jakby samo drzewo chciało napatrzeć się jeszcze na swoje zrzucone piękno, a w głowie rodzi się myśl o dawno minionym złotym wieku Ziemi, którego cząstkę te drzewa, tak stare jako gatunek, doniosły do naszych czasów i dla nas.
W takim stanie widziałem przypałacowe miłorzęby; gdybym wiedział o ich istnieniu, może wybrałbym się tam we wrześniu – za to teraz wiem, gdzie pojadę wczesną jesienią w przyszłym roku.
Na ostatni szczyt z wieżą, na Brzeżną, zachciało mi się wejść od południa, więc polnymi i leśnymi, nieoznakowanymi dróżkami obszedłem górę idąc przez wioski Grobla i Kwietniki aż do Sokola, a tam, porównując teren do mapy, wszedłem na zarośniętą ścieżkę mającą zaprowadzić mnie na szczyt wzniesienia Brzeżna. Ładna to była ścieżka: nieśpiesznie pięła się łagodnym zboczem, wśród pól, a gdy oglądałem się, widziałem powoli otwierający się rozległy widok pól, lasów i gór. Na brzegu lasu zatrzymałem się i długą chwilę patrzyłem. Po odległym stoku góry jechał samochód. Szosy nie było widać, odległość spowolniła ruch pojazdu i zmniejszyła go do wielkości małego, czerwonego żuczka mozolnie pokonującego wielki przestwór zielonych pól; zwykły przecież widok, a przykuł uwagę i pozwolił się zapamiętać. W lesie porzuciłem dróżkę uciekającą mi coraz bardziej w bok, poszedłem na przełaj po zboczu zarośniętym niskim maliniakiem czepiającym się spodni, ale wieży na szczycie nie znalazłem. Może to nie ta góra? Może jestem na sąsiedniej górze, na Kwietnickiej? Zszedłem na dół, do wioski. Do której wioski? Nie byłem pewny. Miejscowość jakby wymarła. Doszedłem do skrzyżowania, pomyszkowałem tu i tam, aż w końcu nabrałem pewności: byłem w Kłonicach, a skoro tak, to byłem na właściwej górze. A może jednak wieża tam jest, może nie zauważyłem jej między drzewami? Z powrotem pod górę, na szczycie zatoczyłem dwa kręgi – bez rezultatu. Nie znalazłem wieży na tej górze.
Kusiło mnie wracać inną drogą, przez rezerwat „Nad Groblą” i dalej przez Wąwóz Myśliborski, ale było już późno, uznałem, że przed nocą nie miałbym szans dotrzeć do Myśliborza, i w rezultacie wracałem tą samą drogą. Gdy mijałem Bazaltową Górę, zapragnąłem raz jeszcze zobaczyć wynurzanie się wieży spomiędzy drzew; szedłem z oczyma utkwionymi w najdalej widoczne drzewa, i jak za pierwszym razem moment jej dostrzeżenia zaskoczył mnie i zdziwił.
Ta wieża jest czarodziejska!
Do samochodu dotarłem po godzinie 16. Z ulgą usiadłem w fotelu, zmieniłem buty, wypiłem resztę kawy i ruszyłem. W Jaworze dogonił mnie zmrok.