Wrześniowe Góry Kaczawskie
23.09.12
Po półrocznej przerwie nie miałem chwili wahania: Kaczawskie, Wielisławka i jej okolice.
Organy jeszcze drzemały w szarości świtu gdy je mijałem idąc do mojego ulubionego miejsca na południowym stoku góry, a gdy doszedłem, znalazłem go takim, jakim pamiętałem i chciałem zobaczyć: zielonym, złotym i błękitnym. Po prostu pięknym. Zjadłem tam śniadanie, wypiłem gorącą kawę (a taka kawa daleko od domu, gdzieś na szlaku, smakuje wybornie), pogapiłem się i poszedłem dalej. Nie, nie od razu: wracałem się dwa razy chcąc jeszcze raz zobaczyć ten słoneczny, jasny i ciepły widok zielonych lasów, pustych już pól, i niebieskich Karkonoszy na końcu dalekiego horyzontu.
W planie miałem pójść żółtym szlakiem przez miejsce zwane Skalnym Stołem do wsi Nowy Kościół, tam przejść rzekę, i poszukać agatowych miejsc, ale zaraz na początku zgubiłem szlak. Później odnalazłem go, znowu zgubiłem, w zamian odkrywając piękną dróżkę idącą granicą lasów i pól, a w końcu na wyczucie poszedłem licząc na odnalezienie szlaku. Jak się później okazało, wziąłem za bardzo w lewo, i schodząc stromym zboczem Dłużycy doszedłem do rzeki. Gdzieś za nią miał być wąwóz Piekiełko. Szedłem wzdłuż brzegu wypatrując miejsca, w którym mógłbym przejść rzekę po kamieniach, ale jeśli nawet były, to zawsze brakowało jednego, aby przejść suchą stopą, aż w końcu doszedłem do mostu kolejowego. Dziwna to linia. Obrośnięte jeżynami szyny ledwie trzymają się spróchniałych podkładów, spomiędzy których wyrastają drzewa. Tak będzie wyglądała Ziemia, gdy zabraknie ludzi. Szedłem torami szukając strumyka zaznaczonego na mapie, i tym razem nie zabłądziłem. Idąc jego brzegiem wszedłem w las, i zaraz znalazłem się w innej krainie. Szedłem dnem strumyka, na szczęście płytkiego, w głębokim, skalistym, ciemnym wąwozie, w którym mój aparat odmówił robienia zdjęć. Kto nazwał to miejsce, tak wyjątkowo ładne swoją dzikością, Piekiełkiem? Doszedłem do zwaliska drzew tak gęstego, że gdy próbowałem przejść pod pierwszą przeszkodą, zaczepiłem plecakiem. Gdzie iść? – rozejrzałem się. Po lewej była ledwie widoczna ścieżka trawersująca stromiznę zbocza, więc skorzystałem z niej, a wyżej, na niewielkiej półce, trafiłem na dziury w ziemi, ślady zostawione przez poszukiwaczy agatów.
Jakieś 280 milionów lat temu, w okresie zwanym permem, ziemia tutaj była własnością Plutona i Wulkanu, czyli, jeśli ktoś woli nazwy greckie, Hadesu i Hefajstosa: z jej wnętrza wylewały się rzeki ognia i magmy z uwięzionymi pęcherzami wulkanicznych wyziewów. Magma zastygła w bazalt, jak ten na zboczach Ostrzycy, wulkanicznego neku – zastygłej i ostałej gardzieli wulkanu. Z czasem pojawiła się woda niosąc rozpuszczone składniki mineralne i osadzając je w geodach, pustych przestrzeniach bazaltu pierwotnie wypełnionych gazami. Zmieniały się klimaty, ery i epoki, woda ciurkała cierpliwie, a wnętrza geodów zapełniały się pasemkami kolorowych osadów, które czas utwardził ponad twardość stali.
I oto stał się agat. Trzymałem go w ręku.
280 milionów lat trwał ten kamień! Niewyobrażalny ocean czasu! Gdyby każdy rok trwania tej bryłki materii przedstawić w czasie jeden sekundy, film o tworzeniu się agatu byłby wyświetlany non stop przez prawie 9 lat, podczas gdy historia naszej ery, 2012 jej lat, byłaby przedstawiona w czasie 33 minut, a opowieść o ludzkim życiu trwałaby niewiele ponad minutę!
Zamilkły wulkany, ziemia zazieleniła się, a czas, ten niezmordowany niszczyciel i jednocześnie budowniczy, z twardego bazaltu zrobił luźne osady w których tkwiły, jakby uwolnione, rogate geody. Przyszedł człowiek podatny na uroku kamieni, rozgarnął kamienistą ziemię i wziął w rękę niepozorny kamień do złudzenia przypominający stwardniałą bryłę ziemi, być może z agatem w środku. Oczyścił bułę rękoma, przyjrzał się jej powierzchni i po raz kolejny poczuł się dziwnie – jakby sam czas trzymał w ręku.
Niezupełnie tak było, bo moje doświadczenie było zerowe: oglądałem leżące tam kamienie, ale nic w nich nie widziałem, wydawały mi się zwykłymi kawałkami skały. Byłem zniechęcony, nie podobało mi się to miejsce, te dziury w ziemi, podkopany i zwalony świerk, puszki po piwie – jakbym na miejsce przestępstwa patrzył. Czego więc się spodziewałem? Nie wiem. Może nosiłem w sobie nieuświadomiony obraz poszukiwaczy agatów znajdujących je wśród kamieni leżących na powierzchni? Chyba tak, naiwnym romantykiem byłem zawsze.
Poszedłem dalej, ale już po minucie spotkałem człowieka niosącego coś w ręku. Grzybiarz? Niósł młotek i kamienie. Był tam z żoną, szukali geodów agatowych. Pokazali mi jak je rozpoznawać i dzięki nim znalazłem tam leżące na powierzchni, wzgardzone albo niezauważone przez zawodowych poszukiwaczy, pierwsze swoje geody oraz kawałki skał z żyłkami agatów. Zapakowałem je wszystkie, podziękowałem swoim nauczycielom, stęknąłem pod ciężarem plecaka i poszedłem dalej, w górę strumienia. Z lasu na pola wyszedłem w okolicy góry Owczarnia.
Szedłem drogą wśród pól, jedną z tych dróg, które mają dar przywoływania mnie nawet z daleka; często słyszę głos drogi, a mimo iż tak cichy, jest przemożny. Wtedy pakuję plecak i jadę do niej. Szedłbym nią nawet gdyby nie wołała mnie, bo sam jej urok, tak tajemniczy i nieodparty, wystarczy, bym czekał z utęsknieniem na spotkanie. Droga biegła przede mną uroczymi meandrami, ocieniając się kępami drzew, przeskakując kałuże, chowając się pod kasztanowcem obsypującym ją połyskliwym brązem swoich owoców, lub otaczając się miedzami zielonymi, pachnącymi ziołami i zapraszającymi do odpoczynku na nich. Niezdecydowana i kapryśna, jak wszystkie jej siostry, przytuliła się do ściany lasu, przez moment nawet wbiegła między drzewa, bo nagle zmienić zamiar i znowu biec polem po łagodnym zboczu góry, celując w błękit nieba. Moja droga, moje drogie drogi.
Ta jedna zdradziła mnie. Rozpłynęła się wśród zarośli, znikła niczym Syringa goniącemu ją Panowi, zostawiając mnie samego, ale nie miałem do niej żalu wiedząc o kapryśności piękna. Wyciągnąłem mapę, rozejrzałem się wokół, wybrałem kierunek i poszedłem. Wkrótce gęste, kolczaste, zarośla czepiające się kurtki zagrodziły mi drogę. Zawróciłem, próbując w innym miejscu, i zaraz na początku, w małym zagajniku brzozowym, znalazłem cztery okazałe kozaki. Stałem nad nimi niezdecydowany. Co robić, skoro w plecaku te grzyby nie mają szans przetrwać marszu? Ale jak można zostawić takie grzyby? – odezwał się we mnie grzybiarz. Po chwili przedzierałem się przez chaszcze rękę trzymając wysoko, a w niej nogi grzybów. Doniosłem je całe, teraz schną wydzielając zapach wigilijnego bigosu.
Grzyby i ciążące mi kamienie zostawiłem w samochodzie zaparkowanym w pobliżu Organów i poszedłem ranną trasą chcąc odnaleźć tamtą uroczą drogę. Wspinała się po łagodnej pochyłości idąc od wioski, a ja chciałem poznać jej początek, wiedzieć gdzie szukać jej na dole, w wiosce, by kiedyś wrócić tutaj i pójść tą drogą raz jeszcze. Znalazłem ją. Szedłem nią powoli, rozkoszując się rozległym widokiem przede mną: po prawej dwa szczyty Wielisławki, na wprost jakaś drobnica kaczawska, po lewej grzbiet Skopca i Barańca ze sterczącą nad nim wieżą anten, garbaty kształt Połomu, a obok nich i jednocześnie wiele kilometrów dalej, budynki na szczycie Śnieżki, małego, niebieskiego stożka na granicy najdalszego horyzontu.
Pod przydrożną jabłonią leżały jabłka, mnóstwo czerwonych, apetycznie wyglądających jabłek. Dna rowu nie było widać z pod grubej warstwy tego wzgardzonego przez wszystkich daru drzewa dla ludzi i zwierząt. Ponownie, jak tyle już razy, zadziwiła mnie rozrzutność Natury. Wziąłem jedno i spróbowałem, było miękkie i słodkie, więc napchałem nimi kieszenie i poszedłem dalej, pragnienie gasząc tymi dzikimi owocami.
Schodząc do wsi kończyłem dzisiejszą włóczęgę. Nic nie zdobyłem, nie byłem w żadnym znanym z przewodników miejsc, ale przeżyłem kolejny piękny dzień w Górach Kaczawskich.
Nie ostatni.