Góry Bystrzyckie po raz kolejny

11.03.2012
Już za dwa tygodnie wyjeżdżam na pół roku, więc muszę nasycić się górami: byłem wśród nich tydzień temu i dzisiaj, będę na tydzień🙂

Tym razem nie miałem dylematu wyboru trasy, bo ta narzucała się sama: przejść drogę Wieczność w Górach Bystrzyckich. Nie liczyłem na brak śniegu, ale na przetarcie szlaku owszem; szedłem jednak po dziewiczym, chociaż nie świeżym, śniegu.
Wyjechałem o zwykłej porze, chwilę po czwartej, a o siódmej skręciłem w wypatrzoną na dokładnej mapie dróżkę prowadzącą do zapomnianej przez Boga Szczawiny, przy której Szklarka, mała wioska dająca początek drodze, wydaje się być metropolią. Stoi tam parę domów, a dziurawy asfalt kończy się pokrytym śniegiem szutrem stromo wznoszącym się po zboczy góry Kotlarnia. Pustka wokół, jeden dom przycupnął na końcu dróżki, nawet nie ma gdzie zaparkować. Rozłożyłem mapę, i w rezultacie jej studiowania postanowiłem pojechać do Huty drogą przez Wójtowice. Ta wioska zaczyna się w dolinie, a kończy paręset metrów wyżej, już na zboczu Barczowej. Stromizna drogi tak duża, że na pierwszym biegu ledwie pokonałem największy podjazd, a po minięciu ostatniego domu, już w lesie, koła zabuksowały na lodzie pokrywającym kamienie drogi, i samochód zaczął cofać się. Przytomności wystarczyło mi na skierowanie jego tyłu w przydrożną zaspę. Do przodu nie mogłem ruszyć w ogóle, na szczęście do tyłu dało się – z chrobotaniem zlodowaciałego śniegu po zderzaku i po brzuchu samochodu. Tyłem dojechałem do ostatniego domu wioski i wysiadłem na miękkich nogach. Na szczęście wyszedł gospodarz i mogłem uzyskać od niego zgodę na zostawienie samochodu. Zderzak bez szwanku zniósł zderzenie z zaspą. Założyłem buty i ochraniacze, wziąłem plecak i poszedłem, mając do Strażnika Wieczności nieco ponad 2 km.

Wyżej było tyle lodu, że nie mogłem iść drogą, szedłem bokiem, po śniegu, przekonując się ponownie o zupełnym braku przyczepności wszelkich vibramów do lodu.
Przed dziewiątą stanąłem przed Chłopkiem, jak tutejsi nazywają pomnik skądinąd zwany Strażnikiem. Szary w tym szarym lesie, pod chmurnym niebem marcowym, wydawał się bardzo smutny. Drogę pokrywał stary, przyprószony igliwiem i modrzewiowymi szyszkami, mokry i sięgający kostek, śnieg bez śladu ludzkich stóp. Westchnąłem i poszedłem. Po kwadransie zaczął padać deszcz; założyłem ochraniacz na plecak i kaptur na głowę; po dwóch godzinach przemókł mi lewy buty, bo następnych dwóch prawy, co tylko moją było winą, bo poszedłem w nieimpregnowanych butach. Pojawiła się we mnie myśl o zawróceniu i pojechaniu w Kaczawskie. Westchnąłem ponownie i poszedłem dalej.



Szedłem idealnie prostą drogą wśród świerków. Na dłuższy odpoczynek nie pozwalał zimny okład na lewej stopie, więc szedłem zastanawiając się nad powodami tego i innych moich zimowych wyjazdów w góry co mnie tutaj przygania? Aż do chwili zobaczenia po lewej odkrytej przestrzeni zamkniętej nieodległymi zboczami z wierzchołkami w chmurach, nie znałem żadnego powodu, był we mnie tylko upór i niechęć przed ponowną rezygnacją z przejścia tej drogi. W tamtym miejscu zatrzymałem się, po chwili, zagapiony, zrobiłem jeszcze kilka kroków między rzadkimi świerkami, i po chwili w pełni zrozumiałem dlaczego tutaj jestem, w tym czarno-białym, zimnym i mokrym lesie, na rozległej i dzikiej wierzchowinie gór.
Deszcz wymieszał się ze śniegiem, niskie chmury przygniatały góry, a pomiędzy nagimi, czarnymi, rosłymi pniami drzew, w odległości może kilometra, majaczyły czarno-granatowe zbocza z białymi plamami śniegu. Wydawały mi się bardzo dzikie, niedostępne i nigdy nie tknięte ludzka stopą. Po prostu piękne. Pomyślałem, że podglądam je w ich tajemniczym, niedostępnym ludziom i dla nich niezrozumiałym istnieniu; pomyślałem o brudnym warsztacie w którym pracuję i ponownie wróciłem myślą do gór, do dzikiej przyrody, wśród których jestem nawet nie gościem, a tym, który wraca do źródeł, by znaleźć tutaj oczyszczenie – rezultat obcowania z pięknem przyrody, i siły do dalszego bytowania w stworzonym przez nas sztucznym świecie.

Do głowy przyszła mi myśl o zupełnej odmienności tych dwóch światów: jeden tak bezpieczny, wypełniony udogodnieniami (ale i utrudnieniami zupełnie niezrozumiałymi tutaj), tłoczny i hałaśliwy, z bliskim horyzontem i gonitwą za rzeczami, drugi dający posmakować moją zależność od przyrody; świat, w którym przeżycie (a przynajmniej szczęśliwy powrót) nie zależy od stanu konta, a od znalezienia drogi, zaspokojenia głodu, ochrony przed aurą, a więc jest pierwotniejsze i normalniejsze. Oczywiście nie jestem dawnym traperem skazanym wyłącznie na siebie w głuszy oddalonej o dni drogi od ludzkich siedzib, ale i tutaj jest odrobina niebezpieczeństwa – zupełnie innego od tego, które może mi zagrażać w mieście. Właśnie pierwotniejszego, bliżej związanego z naturą.
Pojąłem, że ten kontrast jest mi potrzebny na równi z pięknem gór.

Przejście sześciu kilometrów śniegu zajęło mi dwie i pół godziny, a gdy skręciłem w zielony szlak w kierunku Kamiennej Góry, zaświeciło słońce, w jednej chwili odmieniając świat. Droga uśmiechnęła się do mnie, mchy opryskane deszczem i słońcem okazały się być najzieleńsze z zielonych, a obwieszone kropelkami wody liczne gałązki rozłożystego, młodego buku, rozpłomieniły się niczym brylantowa kolia.
Szczyt Góry jest uroczym miejscem: fantazyjne, omszałe skały, ławki ustawione wśród drzew, no i oczywiście szczytowa skała, z której w dole widać Polanicę Zdrój, Kłodzko i liczne wioski, a poprzez szerokość Kotliny Kłodzkiej odległe o kilkanaście kilometrów Góry Sowie i Bardzkie. Piękne miejsce, góra, do której wrócę.



Zszedłem do Przełęczy Sokołowskiej, z której także roztaczają się rozległe, panoramiczne widoki na niemal całą Kotlinę Kłodzką; z prawej kusił nagi, wysoko wypiętrzony grzbiet masywu Bystrzyckich. Poszedłem żółtym szlakiem prowadzącym Drogą Stanisława. Na swojej ponad sześciokilometrowej długości nieznacznie, ale nieustannie, droga wspina się wyżej i wyżej. Na jej początku, na granicy lasu, jest parking, świetne miejsce na początek wycieczki. Dojazd z Polanicy.
Szlak ten w kilku miejscach oferuje ładne widoki dali, ale ostatni, z najwyższej części drogi, jest najpiękniejszy na szlaku i jeden z najpiękniejszych w Sudetach. Dosłownie cała Kotlina Kłodzka leży u naszych stóp, a wokół ustawione w szeregu, zamykające ją góry, od masywu Śnieżnika na południu, do Gór Sowich na północy. W dole miasta, miasteczka i niepoliczone wioski z Nową Łomnicą podchodzącą pod podnóże góry, nanizana na nitkę drogi niczym sznur kolorowych kamyków.

Stałem przebierając marznącymi stopami i gapiłem się wokół, w podziwie szepcząc słowa Gołubiewa z „Chrobrego”:
„Ziemio miła… Okryta płaszczem chmur, szumiąca zielenią lasów, ziemio moja, zadumana i cicha…. Jakżeś piękna…”

Gdy oglądam mapę, Kotlina Kłodzka z otaczającymi ją górami wydaje mi się małym workiem ściśniętym z trzech stron granicą, skrawkiem Polski, w którym gdziekolwiek człowiek się obróci, trafi na barierę granicy, końca swojego kraju. Gdy jeździ się licznymi tutaj drogami, a już zwłaszcza gdy przemierza się ten skrawek Polski pieszo, okazuje się, że granice są gdzieś dalej, nie tutaj, a nawet jeśli trafi się na nią, nie dzieli ona krajobrazu świata tak, jak dzieli go na mapie. Przed i za tą linią góry i lasy są takie same, zachowują ciągłość ignorującą ludzkie granice, i oto w końcu człowiek poszedł za ich mądrością uczyniwszy granice istniejącymi tylko na mapach, podczas gdy ja, obywatel świata, mam w końcu prawo iść tam, gdzie ochota lub potrzeba mi nakazują.
Gdy patrzyłem na Kotlinę z dużej wysokości, wrażenie ograniczenia odczuwane nad mapą połączyło się w dziwny sposób z wrażeniem wielkich przestrzeni: dolina przede mną była jednocześnie wyraźnie ograniczona i niezmiernie wielka.



Z nieco mniejszej wysokości oglądałem Kotlinę raz jeszcze tego dnia: w pobliżu Huty, tej maleńkiej wioski na skraju wielkich lasów bystrzyckich gór, do której w zimie dojechać można tylko z łańcuchami na kołach, rozległą łąką podchodzi się na wypłaszczony grzbiet góry Barć oferującej rozległe widoki. Gdy zszedłem nieco niżej, zza drzew wyszedł mi na spotkanie granatowo-biały masyw Śnieżnika, a z pod nóg uciekał w dół, po ośnieżonym stoku, mój długi cień.
Jeszcze jeden zakręt drogi, las przerzedził się, i między ostatnimi świerkami zobaczyłem dach pierwszego domu wioski, a przy nim mój samochód – jakbym w inny świat wstępował.

Gdy powoli, na pierwszym biegu, zjeżdżałem w dolinę, niewidoczne już słońce rozpłomieniło różowo obłoki pogodnego nieba nad szczytem Kościelnicy, ale na dnie doliny, wśród drzew i między domami, zbierał siły mrok zmierzchu.
