Góry Stołowe
08.05.2011
Szef jest ostatnio wielce dla mnie łaskawy: pozwolił wziąć wolny dzień i pożyczył busa na wyjazd w góry. W sobotni wieczór gorączkowo przeglądałem mapy i przewodniki; kusiły mnie te długie dukty leśne na pustkowiu Gór Bystrzyckich, ale w ostatniej chwili ponownie wybrałem Góry Stołowe. Trasę jak zwykle wybrała moja zachłanność: z parkingu przy bezimiennej drodze pod Batorówkiem szlakiem żółtym, a później zielonym, via Urwiska Batorowskie do Karłowa, tam obiad (nie miałem czasu zrobić swoich kanapek ze spleśniałym serem i sałatą), stamtąd dalej żółtym szlakiem przez Białe Skały, Torfowisko Batorowskie, rejon skalnych grzybów - do Batorówka. Gdy później podliczyłem drogę okazało się, że w ciągu jedenastu godzin przeszedłem ponad 30 kilometrów. Firmowy bus jest wielkości spasionego diplodoka, a jego apetyt na paliwo dorównuje rozmiarom, więc kazałem mojej pani z pudełeczka GPS wybrać najkrótszą trasę. Wiedziałem, że będzie wiodła mnie dziurawymi, podrzędnymi dróżkami, ale godziłem się na to także z powodu atrakcyjności takiej trasy w górach. W tym oczekiwaniu nie zawiodłem się.
Gdy patrzę na wąską i mało znaną, czasami nawet nienazwaną, szosę meandrującą wśród pól, lasów i wzgórz, mam wrażenie jej lekkości, zwiewności nawet; wydaje mi się, że ta droga ledwie dotyka zieleni traw, a silniejszy powiew wiatru może ją zdmuchnąć, na powrót czyniąc ziemię dziewiczą. Te drogi są jej przyjazne: ocienione jaworami i jesionami wspinają się bez protestów na pagóry i ochoczo opadają w doliny, wymijają stare domy i odwieczne kamienie, skręcają ku małej wiosce schowanej w fałdzie ziemi, wiosce, o której nikt nie pamięta poza nimi i garstką mieszkańców. Te drogi uśmiechają się, ciekawe ludzi i świata wokół.
Autostrada jest inna: obca, wyniosła, pyszna, ignorująca krajobraz. We wzgórzach ryje głębokie wąwozy wyglądające niczym rany ziemi zadane pługiem olbrzyma, dziurawi góry, zasypuje doliny lub wznosi się nad nimi estakadami, odsuwa się od ludzkich siedzib poboczami i ogrodzeniami, pędząc nieprzytomnie i nic nie widząc wokół siebie z wyjątkiem niedosiężnego horyzontu. Ją tylko pęd interesuje i pochłaniane kilometry.
Kilka domów, leśniczówka, wstążka asfaltu i kamienisty parking na brzegu lasu. Batorówek, początek mojej dzisiejszej drogi.
Góry Stołowe mają wyjątkową budowę: ich wysokie partie są rozległymi równinami pokrytymi lasem, a wśród drzew, głównie świerków, ukrywają się najdziwniejsze stwory kamienne. Do najbardziej znanych form należą oczywiście grzyby, ale ich rozmaitość ograniczona jest właściwie tylko naszą spostrzegawczością i zdolnością do nadawania nazw.
Główny masyw naszych Gór Stołowych, ta wielka i wysoka równina wierzchowiny, od strony południowego zachodu kończy się długim skalnym obrywem. Idąc zielonym szlakiem od Batorowa, nagle dostrzega się niebo między szarymi pniami świerków, ścieżka kończy się skalnym występem, drzewa zostają w tyle, i oto otwiera się przed nami wielki przestwór ziemi i nieba. To Skała Józefa na początku długiego Urwiska Batorowskiego, i jedyne miejsce, z którego mogłem nasycić oczy dalą.
Coraz częściej wydaje mi się, że ona właśnie, dal, jest tym, co najbardziej jest mi potrzebne i co najmocniej woła mnie w góry, bo przecież nie samo zdobycie szczytu: cóż to za wyczyn wejść na sudecki szczyt? Owszem, jest jeszcze droga, na którą z takim upodobaniem patrzę, ale ona jest dla mnie wszędzie, gdzie jest przestrzeń, gdzie pola są i lasy. Góry dają mi nadto Dal – fascynującą i niedosiężną właścicielkę magnetycznego uroku.
Stałem na skalnej półce mając u stóp dolinę i wierzchołki drzew, a przed sobą siniejące dalą i zbliżającym się deszczem szczyty Gór Bystrzyckich; lekko na prawo górowała nad innymi Orlica, ta sama, na którą wdrapywałem się parę miesięcy temu brnąc w głębokim śniegu.
Chciałoby się zejść w dolinę i pójść prosto przed siebie, ku Dali widocznej wśród niebieskich szczytów, ale ona jest niedościgła jak horyzont. Jak marzenia.
Takie miejsca mają dla mnie jeszcze jeden urok, a jest nim kontrast. Przede mną przestrzeń pozwalająca na swobodny lot wzroku, góry jak budowle w dziecięcej piaskownicy, miasteczka jak kolorowe plamki na ogromnej połaci ziemi, a wystarczy odwrócić głowę, by horyzont – ścianę drzew - mieć niemal na wyciągnięcie ręki. Idąc tym lasem łatwo zapomnieć o wędrówce górami, o których w ostatniej chwili przypominają skalne obrywy i horyzont uciekający w dal.
Nie znalazłem zaznaczonego miejsca widokowego w pobliżu kapliczki stojącej przy urwisku, mimo iż kręciłem się wokół niej, ale znalazłem wiele innych, przynajmniej kilkanaście, miejsc widokowych nie zaznaczonych na mapie, jednak widoków domyślałem się tylko: około dziesiątej zaczął padać deszcz, a wiatr przygnał mgłę. Przydała ona uroku drzewom rosnącym na samych krawędziach skał, a te uczyniła większymi, bardziej surowymi i dzikimi, ale pozbawiła mnie dali.
Wędrując skrajem urwiska natknąłem się rozpadliny znane mi ze Szczelińca i tak charakterystyczne dla tych gór: wśród kęp jagód i małych świerków ciemnieje zygzakowata czarna pręga pęknięcia skalnego masywu. Czasami ma głębokość paru metrów, czasami jest znacznie głębsza, bez dna, bo te ginie w ciemnościach szczeliny. W jednym miejscu znalazłem pęknięcie otwierające się na obniżenie z łagodnymi brzegami; zszedłem tam chcąc poczuć ten dziki, pierwotny, bo nierozumny strach człowieka przygniatanego skałami. Skały szczeliny były zimne, wilgotne, czarne, ale nim cokolwiek poczułem, zobaczyłem plastikową butelką po napoju leżącą na dnie. Zniechęcony wyszedłem. Większość tych szczelin jest wąska, przekracza się je bez ryzyka i wysiłku, ale są też takie, które kuszą do wykonania ryzykownego skoku. Jedna z takich szczelin oddzielała mnie od pionowego słupa skalnego, na wierzchu którego rosło parę rachitycznych, wykręconych wiatrami sosenek, oraz kępa jagód – miniaturowy ogród nad przepaścią, tak bliski a tak odległy.
Z Przełęczy Lisiej poszedłem do Karłowa na obiad. Diabeł mnie podkusił wejść do innej niż planowałem restauracji, i to przez niego wydałem kupę pieniędzy na coś, co tylko mój głód uczynił jadalnym; więcej mnie tam nie zobaczą.
Po powrocie na przełęcz wszedłem na żółty szlak, którym via Skalną Furtę doszedłem do rejonu skalnych grzybów. Odwiedziłem go po raz trzeci, i ponownie, jak za pierwszym razem, tylko przypadek pozwolił mi odnaleźć ukrytą wśród świerków i odsuniętą od szlaku najpiękniejszą maczugę, o której fama (puszczona przeze mnie) głosi, że zostawił ją tam Herakles w czasie jednej ze swoich licznych wędrówek.
Wśród gęstych drzew stoi też gdzieś tam skamieniały dinozaur rodem ze snu twórcy horrorów: z poczwarnego kadłuba wyrasta szyja pokryta potwornymi węzłami muskułów, dźwigająca dziobaty, ptasi łeb. Chciałem się przywitać z tym niesamowitym stworem, ale stał on nieporuszony i wyniosły, w nosie mając mnie i cały świat wokół.
Na szlaku spędziłem blisko 11 godzin, wróciwszy syty drogi, ale niesyty dali. Obiecałem sobie wrócić na Urwisko Batorowskie w następną niedzielę; wyjeżdżając około trzeciej z Wałbrzycha, chciałbym zobaczyć wschód słońca stojąc na jednej z tych licznych tam skalnych półek, ale prognoza pogody nie jest dobra. Chyba ten początek dnia długo będzie czekać na mnie.