Czerwone Wierchy

Słonko miło grzało susząc spoconą koszulkę. Oparty o plecak wtaszczony tu od Doliny Małej Łąki, pożerałem widok grani Tatr roztaczający się na wschód od Małołączniaka. Kilkanaście metrów za mną ktoś głośno o coś się kłócił, dalej kto inny jadł przyniesione jajka na twardo, a z prawej jakaś studentka ćwiczyła zdaje się joggę. Inni dusili się wokół szczytu, szukając miejsca tylko dla siebie. Co mnie to wszystko... Walnąłem się na trawę. Takich traw nie ma na żadnej łące. Surowe, twarde, a jednak mają coś, co pozwala spokojnie położyć się w ich dywan i zapomnieć o świecie. Asia obserwowała doliny po słowackiej stronie przez lornetkę.
Jeszcze kilka godzin temu, tuż przed naszym wyjściem termometr wskazywał nieco ponad trzy stopnie. Łąki były lekko zmrożone. Dopiero kiedy wyszliśmy na Przełęcz Kondracką, pojawiło się słońce i grzeje odtąd niemiłosiernie. Tam, na przełęczy kiedy wyszliśmy z kosodrzewiny było zaledwie kilka osób. Zdążyliśmy coś zjeść kiedy dotarli inni. Od Doliny Kondratowej ciągnął sznurek chętnych na zdobycie Giewontu. Kiedy przy skałkach, na których siedzieliśmy pojawiło się kilkanaście osób, pozbieraliśmy nasze klamoty i ruszyliśmy w kierunku przeciwnym niż większość. Trudy wejścia na Kopę wynagradzają niesamowite widoki na Dolinę Kondratową, łańcuch od Goryczkowych po Świnicę po lewej i masyw Czerwonego Grzbietu z prawej. Nie pamiętam ile razy zatrzymywaliśmy się, by popatrzeć na to wszystko dookoła. Kolejka na Kasprowy wywoziła kolejne grupy turystów, którzy już zdążali również w naszym kierunku. Na Kopie zrobił się mały tłok, więc poszliśmy dalej. Rzut oka za siebie w kierunku Giewontu utwierdził mnie w przekonaniu o dobrym wyborze trasy. Tam było naprawdę dużo ludzi.
Tuż za Kopą nasze plecy chociaż niejedno już przeszły, potrzebowały rozprostowania. Mijając kilku dziwnych osobników dotarliśmy tu - na Małołączniaka. Niezbyt rozległe trawiaste południowe zbocze zostawiło dla nas odpowiednią ilość przestrzeni. Można sobie poleniuchować w sposób jaki lubię najbardziej. Źdźbło, błękit, niewielki wiaterek i nic więcej. Tego mi trzeba. Akumulatory się ładują. Nie przeszkadza mi pies biegający tam i z powrotem szukając wyraźnie swojego właściciela. Kto go tu zostawił? Nie denerwują tabuny głośniejszych czasem turystów, przechodzących kilkanaście metrów za plecami. Oni mają swoją drogę, my swoją. Teraz leżę i już. Ten kawałek Tatr jest mój. Chciałoby się to miejsce mieć gdzieś w zasięgu kilku chwil, tak jak choćby Grabowa na trasie z Brennej na Salmopol. Niestety - Tatry są wciąż za daleko na jednodniowe wypady.

Więcej na mojej stronie http://www.axtom.pl.tl/Czerwone-Wierchy.htm
