Góry Izerskie
23.05. 2010
Podniesie się - myślałem o mgle wyjeżdżając. Nie podniosła się; to ja, wchodząc na Wysoki Kamień, wszedłem w nią. Trudno, nie zobaczę odległego horyzontu, ale za to mijane skałki widzę inne: tajemnicze, baśniowe, wynurzające się z mgły jak ze snu - pocieszałem się. Gdzieś w okolicach Zawalidrogi mgła skropliła się. Wyciągnąłem kurtkę nieprzemakalną wiedząc, że chroni od deszczu tylko przez pierwsze dwie minuty - dłużej jakoś nie chce. Gdy poczułem zimny okład poniżej łokci - zawróciłem.
Ta wyprawa w Góry Izerskie od samego początku była nietypowa. Wracałem się po buty, zapomniałem kupić picia, a rodzynki kupione do pogryzania w drodze okazały się być suszonymi śliwkami, zaraza z tymi małymi literkami na opakowaniach. Byłem zły, miałem dylemat: gdy pójdę dalej, przemoknę i przeleżę w łóżku kilka dni. Wracam do samochodu. Wrócę, a później będę żałować. Nie wiem, kiedy będę mógł wrócić tutaj, już wkrótce czeka mnie wyjazd do Ustronia Morskiego, a gdy wrócę, będzie wrzesień. Deszcz jakby ustaje. Buty powinny wytrzymać, jeśli woda nie sięgnie poziomu sznurówek. Wracam na szlak. Nic mi nie będzie, a wodę do picia znajdę, źródeł tutaj nie brakuje.
Zawróciłem. Deszcz ustawał i ponownie zaczynał padać jeszcze kilka razy, ale kurtka okazała się być dzielna - nie przemokłem. Co mnie gnało w ten deszcz? Żadne tajemnicze fluidy ani ukryte piękno, wcale. To były te skałki wychylające się z mgły na spotkanie ze mną i dźwięki. Odmienne dźwięki marszu w deszczu. Materiał kurtki wydawał szeleszczący dźwięk tarcia, krople deszczu cicho szemrały spadając na nią, a nawet wydawało mi się, że słyszę szmer kropel deszczu na świerkach; buty naprzemiennie albo chrzęściły na żwirze (jeszcze jedno pyszne zestawienie dźwięków!), albo chlupotały w kałużach, albo mlaskały w błocie - świat wypełniony cichymi dźwiękami. Właściwie to nie wiem, dlaczego tak podobały mi się te dźwięki. Chyba po prostu pasowały do tej ścieżki wśród mokrych jak i ja świerków, do mgły odsuwającej się przede mną (bo mgła nie lubi być dotykana - jak ocean na Solaris - mgła rozstępuje się, daje swobodne przejście i ponownie zamyka się z tyłu dopiero wtedy, gdy ma pewność swojego bezpieczeństwa), pasowały do nagich kikutów uschniętych drzew pojawiających się i niknących na granicy widzianego świata, nie: na granicy świata, bo nie było żadnego "dalej"; pasowały do ciszy i pustki szlaku, na którym pierwszego człowieka zobaczyłem po trzech godzinach marszu, na szczycie Zwaliska. Był nim młody chłopak z wielkim plecakiem i ze zmoczonymi okularami (błogosławiłem moją śliczniutką czapkę z daszkiem chroniącym szkła przed deszczem); razem ruszyliśmy na poszukiwanie ścieżki na dach Gór Izerskich – na Wysoką Kopę. Mgła podniosła się nieco, powiększając horyzont świata do stu czy dwustu metrów i odsłaniając cmentarzysko drzew na rozległym, płaskim wierzchołku góry. Jedne umierały stojąc i stoją nadal jak wyrzut sumienia, wznosząc w górę kikuty swoich ramion, inne powaliły wiatry, a ich rozcapierzone korzenie bezradnie sterczące w górę nadal wydają się szukać ziemi wokół siebie. Pod nogami jakby torfowisko - mokra ziemia pełna wodnych oczek i zapadlisk przykrytych zeszłoroczną trawą. Księżycowy krajobraz.
W godzinę później stwierdziłem, że plan trasy zakreśliłem nie tyle ja, co moje łakomstwo, i zawróciłem; po powrocie do samochodu okazało się, przejście połowy pierwotnie planowanej trasy zajęło mi 9 godzin, a według przewodnika było to 25 kilometrów. Czuję jeszcze mięśnie łydek🙂 Na szczęście po południu rozpogodziło się, a później zaświeciło słońce.
Ostatni odcinek drogi powrotnej prowadził początkiem mojego szlaku, przez Wysoki Kamień, góry ukrytej rankiem we mgle. Widok z jej szczytu oczarował mnie.
W dolinie, niemal u moich stop, Szklarska Poręba, a u wylotu doliny, daleko, Jelenia Góra; na wprost wielkie i bliskie, tylko rękę wyciągnąć, Karkonosze, doskonale widoczna Szrenica z nitkami swoich szlaków narciarskich, troszkę na lewo budynek nadajnika TV na szczycie Śnieżnych Kotłów; po drugiej stronie, blisko, nieco niżej, Czarna Góra widziana jak przez szkło powiększające, nadrealnie, bo zdawałoby się, że mógłbym jej świerki policzyć, a za nią, 20 km dalej, sine szczyty Gór Kaczawskich i Rudaw Janowickich. Wzrok leci w przestrzeń ogromną, nic nie staje mu na przeszkodzie, a myśl zachwycona leci za nim i wcale nie chce wracać.