Kilka chwil we Wrocławiu
Na chwilę odłożyliśmy na bok Dolinę Baryczy, a kolorowe karpie zamieniliśmy na krasnale, co oznacza, że wybraliśmy się do Wrocławia. Wyruszyliśmy z Milicza pociągiem, bo to dodatkowa atrakcja, a w dodatku nie lubimy jeździć samochodem po dużym, obcym mieście.
Zerwaliśmy się wcześnie rano, żeby zdążyć na pociąg o 6:30. Z dworca PKP we Wrocławiu poszliśmy pieszo najpierw do Panoramy Racławickiej. Dzięki porannej pobudce zdążyliśmy na jeden z pierwszych seansów i spokojnie kupiliśmy bilety bez wcześniejszej rezerwacji. O późniejszej godzinie mógłby być z tym problem.
Po półgodzinnym oglądaniu bitwy pod Racławicami wyszliśmy z charakterystycznego okrągłego budynku i wtedy rzucił nam się w oczy nie kto inny, tylko wrocławski krasnal-panoramik.
Od tego momentu zaczęliśmy uważniej rozglądać się na boki i patrzeć pod nogi. Szybko polubiłam krasnale, bo dzięki nim zamiast słyszeć co chwilę: „Daleko jeszcze?”, „Kiedy dojdziemy?”, „Zmęczona jestem”, słyszałam „O, krasnal!”, „O, następny!”, „Pierwsza go zobaczyłam, punkt dla mnie”, bo zaczęliśmy liczyć kto zobaczy więcej krasnoludków. Oczywiście wygrywa ten, kto wzrostem jest najbliżej krasnali 🙂
Pozornie snuliśmy się bez celu od krasnala do krasnala, ale to tylko pozory. W rzeczywistości pilnowałam, żeby nie zboczyć za bardzo z zaplanowanej trasy. Tak wędrując dotarliśmy na Mostek Pokutnic na kościele św. Marii Magdaleny
i na wrocławski rynek.
Przeszliśmy przy ratuszu,
zobaczyliśmy kamienice Jaś i Małgosia
i pomnik zwierząt rzeźnych.
Pokazaliśmy córce uczelnię, na której studiowała jej babcia.
Zawędrowaliśmy na Ostrów Tumski
i zakończyliśmy spacer przy wrocławskiej katedrze.
W pobliżu katedry wsiedliśmy w tramwaj i pojechaliśmy do Zoo. Czasu mieliśmy zdecydowanie mniej niż byśmy chcieli, więc wybraliśmy to, na czym nam najbardziej zależało. Przede wszystkim zwiedziliśmy Afrykarium, które wywarło na mnie ogromne wrażenie i uważam, że dla niego samego warto było przyjechać do Wrocławia.
Drugim punktem obowiązkowym był… myszojeleń. Sławny zwierzak nie chciał podejść bliżej, ale jednak go wypatrzyliśmy.
Poza tym oglądaliśmy zwierzęta, które znajdowały się akurat po drodze.
Mocno zmęczeni wróciliśmy tramwajem na dworzec, pociągiem do Milicza i stamtąd ostatnie 3 km samochodem do Rudy Milickiej.
Córka pytana co jej się podobało stwierdziła, że tata to miał fajnie jak kiedyś mieszkał we Wrocławiu, bo mógł częściej jeździć tramwajem. Ja w końcu po ponad 20 latach małżeństwa zobaczyłam po raz pierwszy miasto urodzenia mojego męża. Nie wiem kiedy i czy w ogóle zdarzy się okazja, żeby znów pojechać do Wrocławia, ale jeśli się zdarzy, to chętnie z niej skorzystam, bo jeden dzień w tym mieście minął jak krótka chwila.