Baranów Sandomierski w drodze do celu
Z noclegu w Janowcu ruszyliśmy w dalszą drogę. Minęliśmy Sandomierz nie zatrzymując się, choć trochę kusiło. Jednak Sandomierz kiedyś zwiedzaliśmy, a kawałek dalej czekał Baranów Sandomierski, gdzie jeszcze nigdy nie byłam. Czekał dość długo, bo to było od dawna jedno z moich turystycznych marzeń. Wcześniej jakoś nie było po drodze, aż do teraz.
W Baranowie Sandomierskim od razu skierowaliśmy się do zamku. Renesansowy zamek bywa nazywany Małym Wawelem.
Wstęp jest płatny. Park wokół zamku i dziedziniec dostępny jest za kilka złotych. Wnętrza można zwiedzać tylko z przewodnikiem o pełnych godzinach za trochę większą kwotę. W pakiecie wychodzi taniej. W sumie za bilet rodzinny na całość łącznie z parkingiem zmieściliśmy się w stówie.
Czekając na wejście do wnętrz spacerowaliśmy po parku. Oprócz drzew, kwiatów, żywopłotów i fontann moją uwagę zwróciła tabliczka na murze zamkowym oznaczająca poziom Wisły podczas powodzi z 1867 roku. Tabliczka znajdowała się trochę nad moją głową.
We wnętrzach przewodnik opowiadał o historii zamku, przeznaczeniu poszczególnych pomieszczeń. Zamkowe mury wyszły cało z różnych dziejowych zawirowań. Niestety oryginalne wyposażenie nie zachowało się, gdy przez zamek przewinęli się sowieci.
Dowiedzieliśmy się też, że na zamku kręcono sceny do filmów m.in. Czarne chmury i że można tu zorganizować wesele. Ja już dawno po weselu, drugiego nie planuję, więc bardziej zaciekawiły mnie liczne herby rodów szlacheckich namalowane w krużgankach i maszkarony na filarach wokół dziedzińca.
Ogólnie zamek spodobał mi się i cieszę się, że mogłam go zwiedzić.
Późnym popołudniem dojechaliśmy do celu.
Gdzie?
Kilometr od centrum miejscowości, sklepu, wejścia na szlaki, choć wydawało mi się, że będzie tuż obok.
Gdzieś, gdzie nie było internetu, zasięgu… i z tego powodu doświadczyłam, co znaczy bunt nastolatka (a już wcześniej wydawało mi się, że wiem).
Gdzieś, gdzie dojrzewały jabłka „papierówki” i przylatywało do nich mnóstwo os.
Gdzieś, gdzie moja ulubiona przyroda zjadała się prawie na moich oczach. Konkretnie, to jakiś kot przyszedł od sąsiadów i przed „naszą” bramką zjadł wiewiórkę. Tylko ogon zostawił. (Żeby tak z ciebie tylko ogon został, kocie jeden!)
W dodatku pogoda zapowiadała się kapryśna, a prognozy straszyły burzami.
Można by pomyśleć, że to Samoklęski.
Ale nie. To była Krempna.
Byliśmy w samym sercu Magurskiego Parku Narodowego. I było pięknie. Z każdym dniem coraz piękniej…