Bieszczadzkie morze
... były Bieszczady jesienią, były latem, teraz nadszedł czas by poznać te góry pokryte śnieżną pierzyną. Początek stycznia nie dał być może do końca oczekiwanych wrażeń, jednak nie było źle, a w dzień przyjazdu i przez noc nasypało świeżego śniegu. Moje smęty na temat: jak to beznadziejnie, że w takim miejscu nie widać za wiele śniegu, zaowocowały tym, że niedługo później zmagaliśmy się z całkiem konkretną nawałnicą śnieżną, przez którą wiele aut lądowało na poboczach w poprzek drogi bądź nie wyjechało z podjazdów, może lepiej czasami jednak milczeć : ] Tak czy inaczej następnego dnia rano bez względu na to czy łyso czy nie, należało ruszyć na szlak. W dzień przyjazdu udałam się do wypożyczalni po raczki, sprawdziłam też podejścia na Połoninę Wetlińską, wybrałam najbardziej łagodne, z racji kompletnego braku doświadczenia w chodzeniu po górach zimą. Wszystko przygotowane, herbata z imbirem i goździkami w termosie, kurtka, bluza – wszystko jak należy. Co z tego wszystkiego wynikło?...
Jedziemy niezbyt wcześnie rano, na szlaku jesteśmy o 10, bo też baza wypadowa daleko – Polańczyk (nocleg zamawiamy właściwie w ostatniej chwili więc nie było czasu na kombinacje). Zgodnie z planem parkujemy przy Przełęczy Wyżnej i udajemy się na poszukiwania żółtych znaków. Pierwszy odcinek to 1,1 km i 112 metrów przewyższenia wydawało się rozsądną opcją i w sumie było dobrze, śniegu na szlaku też nie brakowało.
Po dotarciu do rozstaju szlaków zaczęły się schody... Wszystko sprawdziłam, jednak nie natknęłam się na informację, że żółty szlak powyżej jest nieczynny... no i moja chęć ominięcia czerwonego podejścia niestety została ukarana. Z jakiej racji tak po łatwiźnie? W tym momencie nie pozostało nic innego jak skręcić na zielony szlak, który krótkim odcinkiem doprowadza do najpopularniejszego podejścia do Chatki Puchatka. Tak naprawdę nie wiem którędy łatwiej, ponieważ tamtej drogi akurat nie znam więc pozostaje wspiąć się z nadzieją, że źle nie będzie.
Źle nie było, całkiem łatwo też, zwłaszcza gdy trzeba uważać na swoje nieszczęsne kolana, ale dotarliśmy niecałe 2 godziny od momentu wyruszenia. Pod Chatką oczywiście śniadanie i gorąca herbata – choć po wspinaczce i człowiekowi zimno nie było, a na górze mimo zapowiadanych -20 stopni, świeci mocne słońce, niebo błękitne i wcale nie odczuwalna staje się ujemna temperatura. Widok jak z pocztówki, śnieżna pierzynka rozświetlona słońcem i czyste błękitne niebo.
Warunki idealne. Kręcimy się trochę po Połoninie i wracamy po swoich śladach, bo na dole oczekuje auto. Na dole jesteśmy o godzinie 15 po prawie dwóch godzinach spędzonych na górze i jeśli ktoś zapyta czy przez tyle czasu nie przemarzło się, to zdecydowanie nie – wręcz przeciwnie... Łączny dystans króciutki, bo ok. 6 km, a przewyższeń ok. 400.
Kolejny dzień to właściwie spacer, który z kolei nadrobił dystansem, bo za nami 16,7 km, przewyższeń ok. 430, a trasa: Wołosate – Przełęcz Bukowska, z ewentualnym podejście trochę wyżej.
Generalnie ten odcinek to rzeczywiście trasa spacerowa dla niektórych pewnie nudna, jednak ja tak czasami lubię wejść w taki jednostajny rytm i po prostu nie myśleć o niczym. Tego dnia pogoda już tak urocza nie była. Trochę sypało, niebo zachmurzone no i lekka orzeźwiająca bryza prosto w twarz – w sam raz na zimowe orzeźwienie (oczywiście żart – towarzyszyło nam przeszywające wietrzysko).
Jak wiadomo z Przełęczy rozciąga się piękna panorama (dla porównania dodaję letnią wersję), która tego dnia postanowiła pokazać figę,
pozostało usiąść sobie pod wiatą i coś zjeść starając się nie zamienić w sopel lodu, o wejściu wyżej zapomnieliśmy patrząc na osoby schodzące w dół, przypominające śnieżne potwory. Na szlaku byliśmy o 10.20, z powrotem ok. 15.30. Nawet taki dzień ma swój urok.
Dzień wyjazdu przebiegł objazdowo. Najpierw zapora nad Soliną,
później jakiś znaleziony na mapie Google punkt widokowy, z którego mogliśmy podziwiać jezioro ze sporej wysokości,
a później opuszczamy już bieszczadzkie rejony. Po drodze odwiedzamy Uherce Mineralne,
a na końcu zatrzymujemy się w Pacanowie, odwiedzając świątecznie wystrojonego Koziołka Matołka. Skończył on solidnie 90 lat, a mimo to się nie starzeje. Jego droga skończyła się właśnie w tym mieście i dzisiaj możemy go spotkać w Europejskim Centrum Bajki – niestety jest już za późno aby poznać go osobiście. Może innym razem...