Rawicz - Żmigród - Trzebnica - Oleśnica

Ponieważ wiosna w końcu zdecydowała się na przybycie i pozostanie na dłużej, uznałem, że warto wolny weekend przeznaczyć na kolejne rowerowanie w tym roku. Mój wybór padł na pogranicze Wielkopolski i Dolnego Śląska. Zacząłem od Rawicza

Myślę, że większości ludzi miasto to kojarzy się przede wszystkim z ... więzieniem 🙂 Ja jednak uznałem, że oglądać go nie zamierzam, jeszcze by mnie przez pomyłkę zamknęli... Moim celem jest kościół pw. św. Andrzeja Boboli

Mało kto wie, ale ta powstała na początku XIX w. świątynia została zaprojektowana przez niemieckiego architekta Carla Gottharda Langhansa, który jest autorem jednego z najważniejszych symboli Berlina, czyli Bramy Brandenburskiej. Zanim jednak dojechałem do kościoła, zatrzymuję się na chwilę na rawickim rynku, robiąc zdjęcie ratusza

oraz apteki o dosyć nietypowej nazwie

Sprawdziłem sobie, że nazwa nie pochodzi bynajmniej od słusznie upadłego państwa. lecz od tego, że jej właściciele zasiadali w radzie miejskiej. Dziwne, nie? Opuszczam Rawicz i kieruję się do miejscowości Przywsie. Sama wieś nie wyróżnia się praktycznie niczym. Ot, miejscowość, jakich setki w Polsce. Ale... mnie przyciąga tam historia i to historia przez wielkie „H”. Przez setki lat przebiegała tam granica, jedna z najmniej zmienionych w dziejach naszego państwa, oddzielająca Śląsk od Wielkopolski, Polskę od Czech, później Austrii, następnie Prus i Niemiec.

Pozostałością tego jest pamiątkowy obelisk i tablica. Na obelisku jest nazwa Wersalu, ponieważ to właśnie tam został podpisany traktat pokojowy po I wojnie, który uregulował kwestię granicy polsko-niemieckiej.

Po „przekroczeniu” granicy udaję się do Żmigrodu. Z tym, że jadę troszeczkę na około, ponieważ chcę uniknąć ruchliwej drogi, dawnej DK 5, dzięki temu udaje mi się zobaczyć wyjątkowo ciekawą kapliczkę

Znajduje się ona w miejscowości Borek i muszę przyznać, że mi się podobała. Nie wiem, jak Wam?

Przy okazji zostaję zaatakowany przez wyjątkowo agresywne i mocno gryzące mrówki, więc wsiadam na rower i salwuję się ucieczką. Następnie przez Nowe Domy i Żmigródek docieram do pałacu Hatzfeldów w Żmigrodzie, a precyzyjniej mówiąc do jego ruin.

Jest to opowieść, jakich – niestety – wiele w tej części Polski. Otóż pałac ten, będący świadkiem wielu ważnych wydarzeń, jak np. spotkania cara Rosji Aleksandra I i króla Prus Fryderyka Wilhelma III przed bitwą pod Lipskiem w 1813 r. (o czym świadczy umieszczona tam tablica)

podczas wojny nie został w ogóle zniszczony. Dopiero oddziały sowieckie ograbiły, zniszczyły i podpaliły ten piękny budynek. Pozostałości widać na zdjęciach

Obecnie jest zabezpieczoną ruiną, znajduje się tam restauracja piękny park oraz baszta, która jakimś cudem ocalała

Można ją zwiedzić i choć niewiele zostało z wyposażenia, to wydaje mi się, że warto...

Po opuszczeniu pałacu udaję się do miasta, żeby zobaczyć kościoły


oraz rynek z ciekawym pręgieżem

po czym jadę w stronę Powidzka, żeby wjechać na kolejną fajną trasę rowerową

na której można się zatrzymać, coś zjeść, odpocząć

W samym Powidzku oglądam kościół. Niestety, zza ogrodzenia, ponieważ zamknięty na cztery spusty

oraz ruiny kościoła ewangelickiego

Kiedy jadę sobie w stronę Prusic, do głosu dochodzi drugie, po mrówkach, nieszczęście – wiatr. A przecież wiadomo, że – jak mawiali członkowie Kabaretu Moralnego Niepokoju – „najgorszy jest wiatr, bo wtedy nawet jak jest ciepło, to jest zimno...”. Co prawda, w moim przypadku, nie ochłodziło się specjalnie, ale jechało się zdecydowanie trudniej. Na dodatek, podczas jednego postoju, powiew był tak silny, że przewrócił mi rower, uszkadzając błotnik... Same Prusice to malutkie miasteczko z ciekawym rynkiem i ratuszem


oraz kościołem. Przyznam jednak, że awaria roweru kosztowała mnie tyle czasu, że nie miałem go już na tyle dużo, żeby oglądać miasteczko dokładnie. Zauważam tylko pewną ciekawą pozostałość poniemiecką

i udaje się do Trzebnicy, żeby zobaczyć sanktuarium św. Jadwigi Śląskiej

Piękna, naprawdę piękna świątynia

Pełna zaskakujących rzeźb

różnych historycznych atrakcji

oraz... ludzi. W związku z tym, że trwało nabożeństwo, a mój rowerowy strój tak średnio predestynuje do wejścia do kościoła, oglądam z zewnątrz i z żalem opuszczam to śliczne miejsce.

Chcę wyjechać z miasta i tu dopada mnie kolejna niemiła niespodzianka – ulica, którą miałem jechać jest w remoncie i to takim, że absolutnie nie da się go ominąć. To zmusza mnie do pojechania drogą wojewódzką prowadzącą do Oleśnicy. Nie takie były moje plany, ale cóż... czasami tak się zdarza. Oglądam więc jeszcze słynne trzebnickie stawy

i jadąc to pod górkę, to z górki zmierzam do mety mojej wyprawy. Po drodze robię jeszcze tylko zdjęcie kolejnej ciekawej kapliczki (w Łuczynie)

i melduję się w Oleśnicy, gdzie wita mnie zamek miejscowych książąt

zachęcając: „wejdź, zwiedź mnie, naprawdę warto...”

Wtedy czas lewym sierpowym dobija mnie informacją: „za pół godziny masz pociąg”. Zmuszony więc jestem do krótkiego spojrzenia z zewnątrz na zabytek i rzucenia: „jeszcze tu wrócę!”, a następnie jadę w stronę dworca. Po drodze zatrzymuję się jeszcze przy Bramie Wrocławskie

I na tym moja kolejna przygoda się kończy. Mimo kilku niespodzianek, nie zawsze miłych, jestem zadowolony, czego i Wam życzę 🙂