Dawno temu w Pluskach nad jeziorem Plusznym…
Dawno temu w Pluskach… Jak dawno? To zależy. Historia Plusek zaczyna się w 1407 roku. Wyprawa, którą chcę opisać miała miejsce w lipcu bieżącego roku.
Wstałam rano i spojrzałam przez okno. Zapowiadał się dzień z piękną pogodą, idealny, aby spełniać marzenia.
Rodzina dostała dzień wolny od zwiedzania, co przyjęła raczej z zadowoleniem. Ja zjadłam śniadanie, spakowałam plecak i około siódmej rano wyruszyłam na spotkanie przygody/przyrody.
Pluski o tej porze wyglądały na opustoszałe. Dojeżdżający do pracy do Olsztyna zapewne już wyjechali, inni mieszkańcy i turyści jeszcze spali.
Minęłam zabytkową przydrożną kapliczkę,
krzyże na rozstaju dróg
i kościół parafialny pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela.
Przy kościele, na tym samym podwórku obejrzałam budynek dawnej szkoły polskiej.
Po prawej stronie cały czas między domami i drzewami widziałam Jezioro Pluszne.
Wkrótce minęłam ostatnie zabudowania Plusek.
Rano, gdy na jezioro nie wypłynęły jeszcze żaglówki, kajaki, rowery wodne itp. (motorówki nie wypływały, bo Jezioro Pluszne jest strefą ciszy), na wodzie królowały ptaki. Perkoz pływał samotnie.
Łyski były bardziej towarzyskie.
Czapla odfrunęła dostojnie.
„Iść, ciągle iść w stronę słońca…” I rzeczywiście przez pewien czas słońce świeciło mi prosto w oczy.
Doszłam do bramy otwartej na oścież i zardzewiałej, z równie zardzewiałym, ale wciąż widocznym napisem „Teren prywatny. Wstęp wzbroniony”.
Minęłam ją nieśmiało i znalazłam się na łące skąpanej w słońcu i lśniącej kropami rosy.
Nie musiałam długo czekać na pierwsze spotkanie.
Sarna na mój widok przestała skubać trawę i zastygła w bezruchu. Mogłam zrobić tyle zdjęć, ile chciałam. Gdy ruszyłam dalej, ona też uskoczyła w krzaki, ale jestem przekonana, że za chwilę wróciła do przerwanego zajęcia.
Szłam dalej przez las
brzegiem jeziora.
W lesie dzięcioł pracował intensywnie, napełniając okolicę charakterystycznym stukaniem,
nad jeziorem cicho krążyły ważki.
W lesie rosły grzyby,
z jeziora wyrastała rdestnica.
Nie było tu żadnego szlaku, ale ścieżka wydeptana przez wędkarzy, grzybiarzy, a może wczasowiczów z Plusek, nie sprawiała problemów. Tylko czasem zwalone drzewo zagradzało drogę.
Tak idąc i rozglądając się na boki
dotarłam do Zatoki Księżycowej
– według mnie najbardziej zacisznej i malowniczej części Jeziora Plusznego.
Nie wiem skąd wzięła się nazwa zatoki. Może od kształtu przypominającego księżyc – rogalik, a może ktoś zobaczył taki widok jak ja i nadał nazwę zatoce. Gdy tu przyszłam, mimo że była prawie dziewiąta i słońce świeciło od kilku godzin, w wodzie odbijał się księżyc...
W tym miejscu zrobiłam pierwszy postój z wejściem do jeziora. Jak weszłam, to wcale nie chciało mi się wychodzić. Mogłabym zostać w Zatoce Księżycowej, gdyby nie kolejne miejsca czekające na odkrycie.
Ruszyłam w dalszą drogę,
teraz szeroką i wygodną, ale nieco oddaloną od brzegu jeziora.
Na tej drodze towarzyszył mi szlak rowerowy. Kwiaty
i motyle
napełniały las kolorami jakby specjalnie dla mnie. No bo dla kogo, skoro na swojej drodze nie spotkałam dotąd żadnego innego człowieka?
Wkrótce opuściłam szlak rowerowy i znów zbliżyłam się do wody.
Przeszłam przez mostek na Kanale Swaderki wypływającym z Jeziora Plusznego.
Widziałam znaki przypominające żółty szlak pieszy, ale malowane na drzewach pionowo.
Jednak bardziej trzymałam się brzegu jeziora niż jakichkolwiek znaków.
Tabliczkę „Uwaga kleszcze i żmije ” minęłam spokojnie niezaczepiana przez żadne z tych stworzeń.
Tylko strzyżyk świergotał na gałęzi.
Zbliżałam się do Ośrodka Wypoczynkowego Mierki kombinując jak go ominąć. Gdy dotarłam do ogrodzenia, okazało się, że jakaś zapomniana bramka od strony lasu nie domyka się zapraszając do wejścia. Weszłam początkowo niepewnie, przeszłam przez zarastające boisko, a później asfaltową alejką skierowałam się do głównej bramy wjazdowej.
Nikt z wczasowiczów, obładowanych plażowym dobytkiem i zmierzających z domków nad jezioro, nie zwrócił na mnie uwagi. W adidasach i z plecakiem zdecydowanie do nich nie pasowałam. Dopiero gdy wyszłam poza teren ośrodka, obejrzałam się za siebie.
Uśmiechnęłam się na wspomnienie tych wszystkich opowieści, w których bohater nie mógł się obejrzeć, bo inaczej nie dojdzie do celu. Nie zamieniłam się w słup soli, głaz przy drodze, lodowy posąg ani inny tego typu obiekt i po kolejnym przebytym odcinku dotarłam na plażę Waszeta.
Zatrzymałam się na uboczu, szybko zjadłam kanapkę i weszłam na chwilę do jeziora, żeby odświeżyć zmęczone nogi. Myślałam, że zabawię tu dłużej, ale zrezygnowałam. Z tej plaży najwyraźniej korzystały jakieś grupy zorganizowane – kolonie czy obozy.
Z jednej strony słyszałam:
- Jak się zaraz nie podzielicie na drużyny to będziecie biegać w kółko!
Z drugiej:
- W dwuszeregu zbiórka! Kolejno odlicz!. (…) 14 osób wchodzi do wody!
Nie miałam ochoty czekać czy na pewno wyjdzie z wody tyle samo osób co weszło i czym prędzej oddaliłam się w swoją stronę.
Teraz czekał mnie najmniej przyjemny fragment trasy, bo musiałam iść poboczem dość ruchliwej szosy. Na szczęście był to krótki odcinek.
Potem znów weszłam w las i znów nie wiadomo skąd przyplątała się do mnie ścieżka rowerowa, a jezioro trochę się oddaliło.
Strzałka w kierunku wodospadu i ruin młyna Gromel kusiła do wejścia w boczną ścieżkę.
Momentalnie znalazłam się w gęstszym i ciemniejszym lesie. Dodatkowo słońce schowało się za chmurami potęgując mroczną atmosferę.
Po zapowiedzianych 100 m zobaczyłam leśny strumień,
który spływał po kamieniach tworząc wodospad.
Nie wiem czy te kamienie były ruinami młyna czy powinnam szukać innych śladów zabudowań. Nie szukałam.
Zrobienie zdjęcia w tym miejscu stanowiło nie lada wyzwanie. Nie dość, że oświetlenie było mizerne, to jeszcze komary nie pozwalały ani na chwilę stanąć w bezruchu, gotowe zjeść żywcem intruza, który odważył się zapuścić na ich teren. Całej krwi ze mnie nie wypiły, ale skutecznie wybiły z głowy pomysł zrobienia tu postoju. Poza tym jednym miejscem na trasie nie dokuczały prawie wcale.
Wróciłam na drogę i przyspieszyłam kroku, bo chmury zaczęły straszyć pierwszymi kroplami deszczu, a miałam jeszcze sporo do przejścia.
Gdy doszłam do plaży w Zielonowie, po deszczu nie było śladu, a chmura, która mnie straszyła, nie wyglądała już groźnie.
Pozwoliłam sobie na spokojny postój z moczeniem nóg w jeziorze i małym co nieco.
Był środek słonecznego dnia, więc ludzi na plaży nie brakowało, ale były to głównie rodziny z dziećmi. Gwar „rodzinny” w porównaniu z poprzednim „kolonijnym” brzmiał zdecydowanie przyjemniej dla uszu.
W Zielonowie pożegnałam szlak rowerowy i powędrowałam leśną ścieżką wysokim brzegiem jeziora.
Stąd widziałam jak na dłoni Pluski położone na przeciwległym brzegu jeziora.
Wypatrzyłam nawet dom, w którym nocowaliśmy.
Szło się lekko, łatwo i przyjemnie. Czasem tylko musiałam drzewo ominąć albo przeskoczyć.
Wyszłam na żwirową drogę biegnącą wśród młodników, które nie dawały cienia i wtedy upał stał się męczący.
Dobrze, że kolorowe motyle
i kwiaty
nadal umilały wędrówkę.
W pobliżu leśniczówki Stawiguda trafiłam na ładnie zagospodarowane miejsce wypoczynku. Ławki wyglądały zachęcająco, ale stały w słońcu, więc nie skorzystałam, bo akurat bardziej tęskniłam za cieniem niż za wygodnym siedzeniem.
Po kolejnych kilku zakrętach i widokach,
wyszłam na drogę prowadzącą ze Stawigudy do Plusek. Po chwili marszu obok jadących samochodów, odkryłam trakt pieszo-rowerowy, który biegł równolegle do szosy, ale był od niej oddzielony pasem drzew.
Wdzięczna gminie Stawiguda za takie ułatwienie życia pieszym i rowerzystom, dotarłam do ulicy Hotelowej.
Zanim w nią skręciłam, podeszłam do tabliczki, którą widywałam codziennie z samochodu i która za każdym razem wywoływała mój uśmiech. Teraz po przebytych ponad 20 km przywitałam ją ze szczególną radością i sfotografowałam.
Na ulicy Hotelowej korków nie było. Prawdę mówiąc nie było tu żadnego ruchu.
Myślę, że czasem ktoś jednak tędy przejeżdża i korzysta z umieszczonych na skrzyżowaniu drogowskazów.
Znów szłam blisko brzegu jeziora,
ale dostępu do wody broniły ogrodzenia prywatnych działek.
Doszłam do plaży w Pluskach, nie tej głównej, ale drugiej trochę dalej od centrum wsi.
Wiedząc, że już jestem bardzo blisko celu, pozwoliłam sobie na swobodny, dłuższy postój, oczywiście z wejściem do jeziora.
Otoczyły mnie kaczki domagające się dokarmiania. Moje zapasy prawie się skończyły, więc kaczki niewiele skorzystały i zaczęły odpływać jedna po drugiej.
Ja też opuściłam przyjemną, niezbyt zatłoczoną plażę. Została ostatnia prosta.
Mąż i córka zjedli obiad nie czekając na mnie, ale zgodzili się wyjść na spotkanie i towarzyszyć mi w smażalni ryb w Pluskach. Jedliśmy w tej smażalni nie pierwszy raz i zawsze wychodziliśmy zadowoleni, ale nietrudno się domyślić, że tym razem rybka smakowała wyjątkowo dobrze.
Nie zatrzymywałam się na głównej plaży, która w letnie popołudnie tętniła życiem,
tylko udałam się prosto do naszego wakacyjnego domu.
Weszłam do pokoju i wtedy lunął deszcz.
Nawet trochę grzmiało.
Uff. Zdążyłam wrócić na sucho. Pokonałam prawie 30 km i obeszłam Jezioro Pluszne dookoła.
Myślicie, że na tym zakończyłam dzień? Nic z tych rzeczy.
Córka (lat prawie 7) oświadczyła, że wybiera się na dyskotekę z kolegą (niewiele starszym i świeżo poznanym). Cóż było robić. Poszliśmy i my razem z nią (i kolegą i jego babcią) na dyskotekę do Złotego Struga i bawiliśmy się przy przebojach typu „Puszek Okruszek”.
Złoty Strug to przede wszystkim restauracja, w której jadaliśmy kilka razy, głównie dania z lokalnych produktów np. zupę kurkową i pierogi z jagodami. Hodowane na miejscu kury zapewniały jajka i atrakcję dla dzieci.
Wystrój lokalu pominę, ale wspomnę o ogródku restauracyjnym, z którego korzystaliśmy. Zaczynał się niby zwyczajnie, a w miarę wchodzenia w głąb stopniowo coraz bardziej przypominał wiejskie podwórko. Oprócz wspomnianych już kur, hodowano tu króliki i to one były najlepszą reklamą lokalu. Skubały trawę w zagródkach między stolikami lub po prostu kicały swobodnie po podwórku i dawały się głaskać. W związku z tym córka (zapewne podobnie jak inne dzieci) tylko tu chciała przychodzić na obiady.
Złoty Strug oprócz wyżywienia oferuje też noclegi i czasem organizuje koncerty lub dyskoteki dla dzieci, które przyciągają wypoczywającą we wsi dzieciarnię.
Zdjęć Złotego Struga nie posiadam, bo zawsze przychodziliśmy tu po zakończonym zwiedzaniu, czyli bez plecaka i aparatu.
Zachód słońca zasłużył na więcej niż jedno zdjęcie, zwłaszcza że był to nasz ostatni zachód słońca w Pluskach.
Następnego dnia rano opuściliśmy gościnną wieś i już bez żadnego zwiedzania po drodze wróciliśmy do domu.
Gratuluję wytrwałości wszystkim, którzy doczytali do końca. 🙂