Poznajemy Karkonosze - Dzień I/II - Kolorowe Jeziorka, Wielki i Mały Staw
Karkonosze...od tych gór zawsze byłam daleko myślami. W sumie to sama niem dlaczego. Może, że daleko? Może, że nie atrakcyjnie (się wydawało)? Posiadanie psa różne decyzje weryfikuje, a sprawa jest prosta. W Tatry, Bieszczady psa zabierać nie można, w Karkonosze – tak. No to jedziemy.
Na początek trudności z noclegiem. Przez te wszystkie historie zeszłoroczne, nie zaplanowaliśmy wyjazdu odpowiednio wcześnie i tam, gdzie bardzo mi się spodobało (Doma nad Doliną w Przesiece) nie ma już miejsca na dziewięć dni, które chcieliśmy tam spędzić. Nie chcąc anie rezygnować z tego miejsca ani skracać wyjazdu, na trzy ostatnie dni znaleźliśmy inne miejsce w Sosnówce.
A Przesieka? Miejsce w raju. Zdjęcia niech same mówią o tym miejscu. Tak pięknego noclegu się nie spodziewałam.
Najpierw jednak trzeba dojechać. Droga przed nami nie aż taka długa, bo tylko ponad 3 godziny (ponad 350 km). Zaplanowaliśmy wyjazd na niedzielę i po drodze przystanek w Wieściszowicach nad słynnymi Kolorowymi Jeziorkami. Nie przewidzieliśmy jednego – weekend w popularnym miejscu i środek dnia (bo dotarliśmy tam o godzinie 12)... tłumnie i gwarno, zwłaszcza że to jeszcze nie koniec wakacji. Nad jeziorko błękitne już nie dotarliśmy. Purpurowe się ładnie zaprezentowało, zostało obfotografowane,
a my ruszyliśmy już prosto do naszego celu.
Co możemy powiedzieć o owych jeziorkach? Poza tym, że tworzą ciekawy krajobraz, należy pamiętać, że nie jest to twór natury, ale efekt działalności przemysłowej, a konkretnie górniczej nastawionej na wydobycie pirytu. Co za tym idzie, jeziorka pierwsze – żółte zawdzięcza swój kolor dużej ilości wapnia i siarki, tuż obok największe z jeziorek: purpurowe. Jednak nie zawsze akweny prezentują kolory jakich się spodziewamy. Najdalej położone jest jeziorko błękitne, a nawet zielone, które mija się idąc na Kopę. Dlatego w to miejsce na pewno jeszcze wrócimy.
Nasze miejsce pobytu powitało nas piękną panoramą, a chwilę później niesamowitym zachodem słońca połączonym z tęczą i lekkim deszczykiem. Była to prawdziwa nagroda za trudy podróży.
Pierwszego dnia naszego pobytu wybieramy trasę wokół Kotła Małego i Wielkiego Stawu. Polecam bardzo, niezwykle malownicza trasa, a przy tym, przed naszymi oczyma stanie wiele obrazów, które z pewnością kojarzymy z pocztówkowych ujęć. Zaczynamy w Karpaczu przy żółto-zielonym szlaku. Na rozwidleniu udajemy się zielonym szlakiem – Doliną Pląsawy,
później do niebieskich znaków już prosto nad Stawy.
Do tej pory trasa spacerowa, a my zatrzymujemy się przy Schronisku Samotnia na śniadanko – idealne warunki. Jest godzina 9, ludzi trochę jest więc nie tak samotnie nam tam, ale to jednak obszar schroniska. Widoki przaśne.
Po posileniu się, ruszamy dalej i dalej jest to niebieski szlak, który teraz już pnie się w górę aby doprowadzić nas na grzbiet do czerwonego szlaku. Tutaj też osiągamy najwyższy punkt naszej wyprawy, a jest nim Spalona Strażnica o wysokości 1430 m.n.p.m. W tym miejscu ścieżki wielu osób się rozchodzą, jedni kierują się na Śnieżkę, zwłaszcza że szykuje się wielki rowerowy zjazd. Inni, podobnie jak my, kierują się wraz z czerwonymi znakami. Ten odcinek daje dużo wrażeń, będąc jednocześnie bardzo łatwym do przejścia.
Towarzyszy nam przepiękna panorama na obydwa schroniska oraz na mijany wcześniej Staw. Po chwili docieramy nad drugi Kocioł Wielkiego Stawu.
Zgodnie z planem powinniśmy zejść wokół stawu szlakiem zielonym, jednak pokusa jak zwykle była silniejsza i mając jeszcze dużo czasu (wszak to jeszcze nawet nie południe), idziemy jeszcze kawałeczek by poznać osobliwość skalną o wdzięcznej nazwie Słonecznik,
a później zejść żółtym szlakiem i zapoznać się ze słynnymi Pielgrzymami. Warto było dać się skusić, bo skały tutaj rzeczywiście przybierają osobliwe kształty.
No dobrze, ale skąd nazwa Słonecznik – przecież kształtem skała ta jest odległa od sugerowanego. Ano stąd, że dawniej skała ta pełniła rolę swoistego zegara słonecznego. Dokładnie w południe właśnie na nią padają promienie słoneczne. A z tymi promieniami wiążę się z kolei diabelska sprawa. Pewnego razu wymyślił on sobie sprytnie, że zasypie Wielki Staw głazami, zalewając tym samym Kotlinę Jeleniogórską. Tak pochłonęło go to dzieło, że zastał go wschód słońca, a wtedy skamieniał. Skamienieli też z przyczyn nie wyjaśnionych wysłannicy z miasta, którzy dowiedziawszy się o niecnych planach, chcieli im zapobiec. Stąd charakterystyczna grupa skał o nazwie Pielgrzymy, z których trzy wierzchołki górują ponad lasem widoczne z dala.
Ciekawe formacje skalne zachęcają do spędzenia tam większej ilości czasu, co też uczyniliśmy sporządzając sporą dokumentację fotograficzną.
Dla naszej psicy, miejsce to okazało się być prawdziwym placem zabaw – kozica z niej całkiem niezła, ale z tego też powodu trzeba pilnować wariata bardzo.
Dalej cały czas żółtym szlakiem aż do samego Karpacza – wychodzimy wprost na jedną z najsłynniejszych świątyń w Polsce – Wang. Skąd budowla o takim charakterze wzięła się na Dolnym Śląsku? Cała historia miała miejsce w 1842 roku.kiedy to pewna ewangelicka społeczność z Norwegii z gminy Vang chciała sprzedać za mały już kościółek.Zakupił go Fryderyk Wilhelm IV – król Prus, a nakłoniony przez pewną hrabinę, umieścił go właśnie w obecnym miejscu. Powstanie budynku to XII-XIII wiek o typowej klepkowej architekturze norweskiej.
Tak też po 14 godzinie, kończy się nasza pierwsza karkonoska wyprawa, która miała 14,5 km, przewidziana na niecałe 5 godzin, nam zajęła ponad 6 (ale śniadanie, zdjęcia.... i czas leci nieubłaganie, a przecież nikt nie jest na wyścigu z kalkulatorem szlaku). Przewyższeń niewiele, bo 783 m. w górę, w dół ponad 100 mniej.