Szlakiem orlich gniazd cz. 2
Witam ponownie. Dzisiaj chciałbym zabrać Szanownych Państwa do miejsca, które mało kto zna, gdzie praktycznie nie ma ludzi i w ogóle nikt o nim nie słyszał... Ha, ha, ha... Ależ ze mnie żartowniś... Nie wiem, czy jest ktoś, kto nie słyszał o Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Zdecydowanie jedno z najciekawszych miejsc w Polsce. Piękne widoki,
ostańce,
panorama zapierająca dech w piersi,
zamki
i różnego typu ruiny.
Jak do tego dodamy inne atrakcje, których nie brakuje, to widać, że warto tam pojechać i to najlepiej kilkakrotnie.
Chciałbym jednocześnie wyjaśnić, skąd nazwa wycieczki sugerująca, że już jakaś miała miejsce. I faktycznie miała. Przyjdzie taki czas, że opiszę moją wyprawę z 2018 roku, pokażę Państwu zdjęcia z Olkusza, Pustyni Błędowskiej, Rabsztyna, Pieskowej Skały, Ojcowa etc. Ale to jeszcze nie teraz... Zaczynam od Częstochowy, ale od razu planuję, że nie zamierzam się zatrzymywać i nie będę nic zwiedzać. Częstochowa to zbyt piękne, zbyt bogate w zabytki miasto, żeby je tak po prostu „odfajkować”, potraktować „po łebkach”. Okazuje się jednak, że w trzech przypadkach zmieniam zdanie i zsiadam z siodełka. Pierwszy raz zdarza się to od razu przy dworcu PKP – można by nawet powiedzieć, że jeszcze nie zdążyłem na to siodełko wsiąść. Zaciekawia mnie mural.
Przyznacie, że naprawdę ciekawy, prawda? Ostatnio zauważyłem zresztą, że w naszych miastach (i wsiach) pojawia się coraz więcej pięknych, przede wszystkim przemyślanych, murali, które powodują, że chce się je obejrzeć.
Drugi raz zatrzymuje mnie przepiękna panorama z klasztorem jasnogórskich w tle...
Zaciekawia mnie jeszcze eklektyczna (czyli łącząca różne style architektoniczne) kamienica – Dom Frankego. Robię zdjęcia i jadę dalej.
Moim pierwszym przystankiem jest Olsztyn i jego słynne ruiny. Na początku zwracam jednak uwagę na nietypowe rondo, a dokładniej mówiąc jego kształt, bardziej przypominający owal, niż koło, do którego jesteśmy przyzwyczajeni.
Sam zamek (precyzyjniej mówiąc ruiny) robi na mnie ogromne wrażenie. Podziwiam widoki, wdrapuję się na tyle, na ile jestem w stanie.
Niestety, moje kolano uniemożliwia mi wspinanie się i dlatego muszę w pewnym momencie odpuścić 😢
Siedzę sobie chwilkę, słucham indiańskiej (?) muzyki dobiegającej z obozowiska w pobliżu i jadę w stronie Biskupic. Po drodze mijam rezerwat Sokole Góry. Jak będziecie w pobliżu i będziecie mieć czas, ponoć warto trochę pochodzić i pozwiedzać. Ja sobie odpuszczam, bo i kolano nie za bardzo mi pozwala, a i czas mnie goni – przede mną jeszcze wiele kilometrów.
Po przejechaniu kilku, no może kilkunastu, ciekawych i – nie będę ukrywał – trudnych kilometrów, po drodze spotykając rzesze rowerzystów, w tym całe peletony mknące to w jedną, to w drugą stronę, dojeżdżam do Żarek. Żarki to niewielki miasteczko na wyżynie krakowsko-częstochowskiej, w którym znajduje się kilka naprawdę ciekawych miejsc, chociażby kościół św. Judy czy ruiny kościoła św. Stanisława. Ja skupiam się jednak na Sanktuarium Matki Bożej Leśniowskiej. Zanim tam jednak dojadę, zatrzymuję się przy kompleksie kamiennych stodół z przełomu XIX i XX wieku.
Niestety, trwał akurat targ i – przepraszam za wyrażenie – syf, jaki tam panował, nie pozwolił mi na zrobienie takich zdjęć, jakie bym chciał. Rozumiem, że warunki panujące podczas targowania nie sprzyjają utrzymaniu porządku, nie jestem również jakimś zaślepionym pedantem, ale to, co zobaczyłem było po prostu straszne. Przejeżdżam obok budynku starego młyna, gdzie znajduje się muzeum dawnych rzemiosł
i w końcu jestem. Przyznam, że świątynia jest naprawdę piękna, zarówno z zewnątrz
jak i wewnątrz.
Bardzo zadbane jest także otoczenie
Poświęcam sporo czasu na odpoczynek, podziwianie widoków, zaglądam jeszcze do cudownego źródełka (tym razem bez konsumpcji)
i wyruszam dalej. Kieruję się w stronę Łutowca, żeby zobaczyć pozostałości znajdującej się tam strażnicy. Jednak najpierw robię sobie małą przerwę i odwiedzam Czarny Kamień, czyli jeden z wielu ostańców na tym terenie. Ten znajduje się niedaleko drogi z Żarek do Niegowy, więc bardzo łatwo do niego dotrzeć, nawet, jeśli tylko przejeżdżamy. Kiedy ja tam docieram, jest już na miejscu grupa młodych ludzi przygotowujących się do wspinaczki.
Łutowiec, skręcam, szukając śladów dawnej strażnicy i ... Przyznam, że sprawia to sporo problemów. Teren jest bardzo zarośnięty, pozostałości starej budowli ledwie dają się odróżnić od otoczenia.... W sumie chyba jednak rozczarowanie.
Ale nic to, tak naprawdę to wszystko, co do tej pory zobaczyłem, to zaledwie przystawka do dwuczęściowego dania głównego: Mirów i Bobolice.
Najpierw Mirów i ruiny zamku.
Mnóstwo ludzi, klimatyczne widoki, piękne ruiny
i choć do samego zamku wejść nie można, spędzam tu dosyć długie chwile, zachwycając się cudownymi widokami (o dziwo, nawet ludzie niespecjalnie mi przeszkadzają).
Bardzo blisko znajdują się Bobolice i odrestaurowany zamek królewski
Nagrywano w nim serial „Korona królów” (grał on krakowski Wawel). Choć sam serial jest totalnie beznadziejny (przepraszam wszystkich fanów), to Bobolice dają radę!
Po intensywnych doznaniach kontynuuję moją podróż, wracając do Żarek tzw. gościńcem mirowskim. Po drodze znajdują się pozostałości linii umocnień z II wojny. Ponieważ jednak, planując swoją wyprawę, musiałem dokonać selekcji atrakcji i zdając sobie sprawę, że trzeba by te bunkry poszukiwać, podejmuję decyzję – przyznaję, że ze smutkiem – o niezatrzymywaniu się. W Żarkach ruszam drogą wojewódzką na Koziegłowy. Tuż przed nimi zbaczam na chwilę z trasy i odwiedzam... Miłość.
Ktoś już wspominał o tej, jakże pięknie nazywającej się, miejscowości. Przyznacie, że to musi być fajne: „Gdzie mieszkasz?”. „W Miłości” 🙂 Teraz to już prosto na Lubliniec. Po drodze znajduje się Koszęcin – warto się tam zatrzymać, ponieważ znajduje się tam siedziba Zespołu Pieśni i Tańca Śląsk. Ja jednak tego nie robię. Widok nieba
przekonuję mnie do tego, żeby przyspieszyć. Kiedy wpadam na dworzec kolejowy w Lublińcu, spadają pierwsze krople deszczu...