Retrospekcja III - Suwalszczyzna
Wracam do kolejnej wycieczki, którą odbyłem jakiś czas temu. Chciałbym ją Wam przedstawić, bo to naprawdę piękne miejsca. Patrząc na szaro-burą dżdżystą pogodę za oknem, wspaniale sobie przypomnieć ciepłe, choć też z deszczem dni.
Suwalszczyzna to kraina, którą już od dawna chciałem zobaczyć i przejechać na rowerze. Podróż rozpoczynam, jak zwykle, od jazdy pociągiem. I tu pojawia się pierwsza trudność. Dotrzeć do Suwałk nie jest tak prosto, jak mogłoby się wydawać, biorąc pod uwagę, że to byłe miasto wojewódzkie i do tego znana miejscowość turystyczna. Na pewno wpływ na to ma brak elektryfikacji. Myślę jednak, że również polityka PKP - dwa pociągi dalekobieżne (z Krakowa i Warszawy Zachodniej) plus kilka połączeń z Białegostoku, to wszystko. Tak więc, samo dotarcie na miejsce zajmuje mi prawie osiem godzin - w duchocie, ciasnocie i opóźnieniu (choć oddać muszę, że tylko ok. 10 minut, czyli praktycznie tyle, co nic). Nieważne, w końcu za przyjemności trzeba płacić, można również i tak 🙂
Pierwsze kroki (koła?) kieruję nad Czarną Hańczę. Tu zdradzę malutką tajemnicę. Otóż postanowiłem sobie, że odwiedzę, czy też raczej przejadę, nad każdą polską rzeką (rowerem, inaczej się nie liczy). Ponieważ wiedziałem, że będę wracał po ciemku, postanowiłem najpierw pojechać nad rzekę.
Po zrobieniu dokumentacji fotograficznej, ruszam w stronę Jeleniowa. Droga bardzo przyjemna, ponieważ jadę tzw. Green Velo, czyli Wschodnim Szlakiem Rowerowym - wyjątkowa frajda dla rowerzystów. Dobrej jakości ścieżki rowerowe (a nie wyroby ścieżkopodobne), co pewien czas MOR-y, na których można w cywilizowany sposób posiedzieć, coś zjeść, a nawet dopompować koła.
Naprawdę super sprawa. Aż żałuję, że niczego takiego nie ma w moich okolicach, a jak przypominam sobie "ścieżkę rowerową" do Lucienia (kto zna, ten wie, o czym piszę) aż mnie śmiech ogarnia. Inna sprawa, że nie jest to śmiech radosny. Ale ad rem. W Jeleniowie interesują mnie dwie rzeczy. Po pierwsze, cmentarz żydowski, a po drugie, drewniany kościół. W obydwu przypadkach czuję pewne, hmm... rozczarowanie. O ile cmentarz jest zadbany (to naprawdę duży plus), to, niestety, ilość zachowanych macew jest niewielka.
Również kościół, mimo tego, że uwielbiam małe drewniane kościółki za ich klimat, to akurat ten... No cóż, zostańmy przy tym, że mnie nie przekonuje.
Natomiast nie rozczarowują mnie widoki. Pagórki, dolinki, wąwozy, małe jeziorka, wszechobecne bociany i ... krowy, które są prawie wszędzie 🙂 Ci, którzy twierdzą, że Suwalszczyzna to jedna z najpiękniejszych krain w Polsce, nie przesadzają i absolutnie mają rację. W Jeleniowie wjeżdżam na teren Suwalskiego Parku Krajobrazowego i docieram do miejscowości Szurpiły.
Ta wieś założona w XVII w. interesuje mnie z dwóch powodów. Po pierwsze, nazwa, a po drugie, anomalia magnetyczna. Chyba każdy przyzna, że nazwy tutejszych miejscowości: Szurpiły, Żytkiejmy, Kiekskiejmy, Skajzgiry czy Lenkupie itp. brzmią co najmniej dziwnie i w innych rejonach Polski są niespotykane. Spowodowane to jest tym, że obszary te przez wiele lat były terenami pogranicznymi i mieszały się tu wpływy pruskie (chodzi o plemiona pruskie, nie mylić z państwem Prusy), litewskie, słowiańskie (polskie), niemieckie (krzyżackie i pruskie - teraz kraj). Do tego dochodzą nowe nazwy nadane przez różnego rodzaju komisje (np. Maciejowięta) oraz odprzezwiskowe, np. Żabojady. To wszystko powoduje, że dla językoznawcy, czy też człowieka, którego interesuje etymologia różnego typu słów, kraina ta, to prawdziwy raj.
Drugą ciekawostką dotyczącą Szurpił jest anomalia magnetyczna, która powoduje, że wszelkiego rodzaju kompasy po prostu "wariują". Spowodowana ona jest tym, że na obszarze Szuwalszczyzny znajdują się wyjątkowo bogate złoża żelaza oraz tytanu i wanadu. Pojawiły się już zresztą plany ich wydobycia, co na pewno dostarczyłoby dużych pieniędzy, ale doprowadziłoby pewnie do dużych strat w krajobrazie. Trudna alternatywa. Jadę dalej. Po drodze zatrzymuje się przy głazowisku Rutki.
Przez chwilę rozmyślam nad potęgą natury, po czym, poruszając się równolegle do doliny Szeszupy (ha, kolejna ciekawa nazwa), docieram do Wodziłków, żeby zobaczyć znajdującą się tam molennę, czyli świątynię staroobrzędowców. Jest to odłam w prawosławiu, który odrzuca tzw. reformę Nikona z XVII w. (mającą na celu usunięcie błędów i zniekształceń z religii). Co ciekawe, samą miejscowość założyli Rosjanie, którzy w XVIII wieku osiedlili się tutaj, uciekając przed prześladowaniami.
A propos. Jest to kolejna grupa wyznaniowa, która osiedliła się w Polsce, uciekając ze swojego kraju przed prześladowaniami i miało to miejsce w XVIII w., kiedy Rzeczpospolita nie była już tak tolerancyjna, jak to bywało wiek wcześniej, czy, przede wszystkim, w XVI w. W końcu, nasz kraj był, obok Turcji, najbardziej zróżnicowanym religijnie państwem w Europie, gdzie obok siebie mieszkali wyznawcy katolicyzmu, prawosławia, unici, protestanci, Izraelici, czy muzułmanie, o mniejszych wyznaniach nie wspomnę. I choć dochodziło do konfliktów (bo gdzie ich nie ma?), to jednak mogli oni ze sobą żyć. Taka mała ciekawostka. Wracając do Wodziłków, ponoć do dzisiaj można tutaj wypróbować tzw. bani, czyli tradycyjnej parowej kąpieli zakończonej zimnym prysznicem w rzece. Ja nie skorzystałem, ale Wy, jeśli macie ochotę...
Uciekając przed wizją kąpieli (brr. częste mycie skraca życie 😁), jadę w stronę najwyższego wzniesienia Suwalskiego Parku Krajobrazowego, czyli Cisowej Góry. Widoczne już z daleka, bardzo charakterystyczne, nazywane czasami "Suwalską Fudżijamą" robi naprawdę wielkie wrażenie.
Mimo tego, że moje kolana nie są tym zachwycone, wspinam się na szczyt. I o ile stawy jęczą, to oczy są zachwycone. Napisać, że widoki są piękne, to truizm. Jest po prostu cudownie - to trzeba zobaczyć. Jest tylko jedno ale. Otóż, żeby wejść na tę górę, trzeba przejść przez ... cudze pole, na którym akurat rosła kukurydza. Takie rzeczy tylko w Polsce.
Po zejściu, jadę dalej w stronę punktu widokowego w Smolnikach "U pana Tadeusza". Widoki piękne, ale... branie za to opłaty i to nieważne, że tylko 2 zł. Sam fakt, że ktoś wpadł na taki pomysł, wydaje mi się, przepraszam za sformułowanie, "januszowe". Wg mnie jest to słabe. Wyprzedzając fakty powiem, że podobnie zresztą jest w Stańczykach. Nic to, widoki trochę mi to wynagradzają.
A oto i ja 🙂
Kolejnym moim celem jest obszar pogranicza, czyli styku granic Polski. Rosji i Litwy. Przejeżdżam przez Wiżajny, które same w sobie ciekawe specjalnie nie są (przepraszam wszystkich mieszkańców), ale niektórzy twierdzą, że to właśnie tutaj jest polski biegun zimna. Zanim jednak dotrę do Trójstyku Wisztyniec, postanawiam wykorzystać sytuację i jadę na Litwę. Oczywiście tylko kawałek, ale fakt jest faktem - byłem (przyznam, że pierwszy raz w życiu) na Litwie.
Sam trójstyk granic robi niesamowite wrażenie, szczególnie granica litewsko-rosyjska, wzdłuż której znajduje się płot z drutem kolczastym - tak jakby cofnąć się w czasie o kilkadziesiąt lat. Na miejscu spotykam patrol Straży Granicznej, bardzo sympatyczni państwo mówią mi, co wolno, czego nie powinienem, a czego robić w żadnym wypadku nie wolno. I mimo tego, że naprawdę są bardzo mili, pewna obawa jest. Nie macie czasami tak, że widzicie patrol policji i mimo tego, że absolutnie nic nie zrobiliście, czujecie niepokój? Kto tak miał, zrozumie.
Po rozmowie ze Strażą Graniczną wyruszam w stronę Stańczyków. Po drodze przejeżdżam przez doliną Błędzianki, którą każdy rowerzysta doceni - najpierw ostry zjazd, a potem niezła wspinaczka - nogi naprawdę dostają w kość. W końcu docieram do słynnych mostów, które tak bardzo przypominają rzymskie akwedukty, że niektórzy nazywają je akweduktami puszczy rominckiej.
Wybudowane w latach 1912 - 1918 przez Niemców miały służyć połączeniu koleją miejscowości Gołdap z Żytkiejmami i dalej w stronę Olity na Litwie. Sama linia kolejowa się nie zachowała - po II wojnie światowej Rosjanie ją rozebrali. Natomiast mosty pozostały i bardzo dobrze, bo do dzisiaj robią niesamowite wrażenie, wyłaniając się z linii drzew.
W tym momencie pogoda, która do tej pory w miarę mi sprzyjała (oprócz naprawdę dosyć dużego wiatru) zaczęła się psuć - rozpadało się. Mimo tego jadę kilka kilometrów dalej do miejscowości Kiepojcie, gdzie zachowały się mosty tej samej linii kolejowej.
Niestety, pogoda i zapadająca ciemność uniemożliwiają mi jazdę do pamiątkowych kamieni Wilhelma II, które pozostały w Puszczy Rominckiej na pamiątkę urządzanych tu przez cesarza polowań. Może innym razem?
W ciemności, przy porywistym wietrze i mocno padającym deszczu, przez Przerośl i Filipów wracam do Suwałk. Tak spełniam kolejne swoje marzenie...