Malowany świat Małopolski
Dzisiaj chciałbym opisać Wam jedną z moich najciekawszych wycieczek. Ponad 140 km jazdy, 1000 metrów wspinania się, piękne widoki, wspaniałe zabytki... Czegóż chcieć więcej?
Nie jest to wyprawa łatwa, od Tarnowa do Brzeska droga nie jest jeszcze aż tak trudna, nie ma dużych przewyższeń, jest raczej płasko, więc każdy, nawet średnio zaprzyjaźniony z rowerem da radę. Od Brzeska już tak lekko nie będzie – sporo wspinaczki, trochę zjazdów – to już dla średniozaawansowanych 🙂 Ale te widoki... One wynagradzają każdy wysiłek.
Niestety, pod koniec musiałem uciekać przed szybko zbliżającą się burzą i nie mogłem już skupić się podziwianiu.
W sierpniu tego roku w końcu udało mi się udać do Małopolski. To znaczy, już tutaj bywałem, ale dojeżdżałem tylko do Wisły – w tej części Polski jeszcze nie. Tak się akurat złożyło, że całkiem niedawno pojawiły się dwie wycieczki dotyczące Tarnowa i okolic, więc przy okazji wstrzelę się w odpowiedni trend.
Sam Tarnów to wyjątkowo urocze miasto, ze sporą liczbą zabytków, o których pięknie pisała założycielka tego portalu! Ja, mając przed sobą naprawdę długą trasę, skupię się tylko na tych najważniejszych. Zaczynam od Bramy Seklerskiej, która, jak duża część obiektów w mieście, związana jest z przyjaźnią polsko-węgierską. Trudno się dziwić, w końcu w Tarnowie urodził się Józef Bem, bohater trzech narodów, uczestnik powstania listopadowego, dowódca wojsk węgierskich w okresie Wiosny Ludów, a później oficer wojsk tureckich (jako Murad Pasza). Swoją drogą, ciekawe, ile osób wie, że zmienił religię na islam?
Następnie jadę w stronę starego cmentarza (niestety, przyjeżdżam za szybko i nekropolia jest jeszcze zamknięta). Po drodze oglądam kościół NMP, podziwiam ciekawy mural, wyjątkowy pomnik poświęcony ofiarom II wojny i ... ruszam dalej. Tym razem podążam w stronę rynku, po drodze zahaczając o pomnik ... oczywiście, Józefa Bema i zatrzymuję się przy pozostałości tarnowskiej synagogi. Niewiele z niej zostało, podczas II wojny, jak wiele innych, została zniszczona przez Niemców. Zachowała się jedynie bima...
Tarnowski rynek nie jest może największy, najbardziej znany, ale... ma w sobie to coś, co każe zatrzymać się, posiedzieć, popodziwiać, zrobić zdjęcia, co oczywiście robię i
... zmierzam w kierunku katedry. Pewnie, co niektórzy zaprotestują, ale mnie osobiście trochę ten zabytek rozczarował – nie mogłem wejść do środka, bo właśnie trwała msza, a zewnątrz, no cóż...
Po zobaczeniu Pałacu Sanguszków i zabytkowej bramy oraz wyjątkowo ciekawego domu, nazywanego „Kocim Zamkiem”, który, co prawda był w remoncie, ale i tak warto go zobaczyć, opuszczam dawną stolicę województwa tarnowskiego i ruszam w stronę Żabna.
Zatrzymuję się w malutkim parku pośrodku tego małego miasteczka, patrzę sobie na miejscowy kościół z ciekawą historycznie figurką św. Floriana z 1849 roku, oglądam budynek władz miejskich oraz szkołę.
Przede wszystkim jednak, z zafascynowaniem oglądam szkolenie strażaków ochotników (biorąc pod uwagę, że temperatura w słońcu przekracza i to zdecydowanie 30ºC, pełen szacun dla wszystkich).
Kolejnym przystankiem w mojej podróży jest Nieciecza, dosyć spora wieś ze znanym producentem kostki chodnikowej i innych wyrobów betonowych (bez nazwy, żeby mnie o kryptoreklamę nie posądzono!).
Ktoś może zapytać, ale o co chodzi? Jakiż to wspaniały zabytek się tam znajduje? Otóż, tym razem, wyjątkowo nie chodzi o żaden zabytek, ale o ... stadion piłkarski. Muszę przyznać, że niesamowite wrażenie robi tak nowoczesny obiekt sportowy (wraz z całym otoczeniem) we wsi liczącej trochę ponad 700 mieszkańców. Do niedawna grała tam drużyna z ekstraklasy, teraz pierwszoligowa. Dla mnie, zapalonego kibica piłkarskiego, frajda niesamowita.
Po rozrywkach stricte sportowych zmierzam niespiesznie do kolejnego, kto wie, czy nie najważniejszego celu mojej ekspedycji – Zalipia, czyli malowanej wsi. Już dosyć dawno usłyszałem o tej miejscowości, której mieszkańcy ozdabiają swoje domy, budynki gospodarcze, obiekty użyteczności publicznej, a nawet kościół motywami kwiatowymi. Ponieważ jednak mieszkam daleko, ciężko mi było się tam wybrać. W końcu się udało i – wierzcie mi – naprawdę nie żałuję. Co prawda niektóre zdobienia niebezpiecznie zbliżają się do kiczu, to jednak zupełnie mi to nie przeszkadzało. Można sobie pooglądać, posłuchać mniej lub bardziej ciekawych historii, zakupić pamiątki. Zachęcam – będziecie w pobliżu, wygospodarujcie trochę czasu i odwiedzajcie. Nie pożałujecie!
Ponieważ kolejne miejsce, które chciałem odwiedzić leży po drugiej stronie Dunajca, muszę wrócić do Żabna i tam skierować się na Szczurową. Po drodze mijam naprawdę ciekawy kościół w Otfinowie, zaglądam na znajdującą się tuż obok (niestety, w tym momencie nieczynną) przeprawę promową i dojeżdżam nad Dunajec.
Tutaj wita mnie pewna sytuacja, która daje dużo do myślenia o naszym życiu, jego sensie, przemijaniu etc. Otóż, po jednej stronie mostu widać kąpiących się ludzi, czerpiących z życia pełnymi garściami, a po drugiej... cmentarz wojenny z czasów I wojny światowej. Życie i śmierć, radość i smutek, tuż obok siebie...
A żeby dopełnić tę historię, za chwilę dojeżdżam do miejscowości o nazwie... Zabawa.
Tam oglądam słup graniczny, jeden z najstarszych w Polsce (z XV w.), następnie sanktuarium błogosławionej Karoliny Kózkowej – młodej dziewczyny zamordowanej w czasie I wojny prze rosyjskiego żołnierza.
W taki oto sposób nieodwracalnie zmierzam w stronę Brzeska, po drodze przejeżdżając przez Szczepanów, gdzie wg tradycji miał urodzić się jeden z patronów Polski św. Stanisław, biskup krakowski, który z rozkazu króla Bolesława Śmiałego został skazany na poćwiartowanie. Swoją drogą, bardzo ciekawa postać historyczna, wcale nie tak jednoznaczna (ale, ale, nie jesteśmy w szkole, więc nie będę Was zanudzał rozważaniami historycznymi – ech, to zboczenie zawodowe!). Tu kończy się łatwiejszy etap mojej wycieczki i zaczyna się wspinaczka oraz ostre zjazdy – jednym słowem, to, co lubię! Zaglądam na brzeski rynek, robię sobie zdjęcie pod tablicą z nazwą Okocim (tylko proszę bez żadnych skojarzeń, ha ha) i... jadę dalej.
Tym razem zmierzam do Lipnicy Murowanej. Zanim jednak tam dojechałem, zatrzymałem się na dłuższą chwilę w kościele w Gosprzydowej. Naprawdę piękna drewniana świątynia, nie tak słynna jak ta w Lipnicy, ale dzięki temu zdecydowanie mniej odwiedzana. Co ważne, otwarta! Na miejscu sympatyczna pani przewodnik w ciekawy sposób opowiada o swoim kościele.
No i w końcu jestem! Lipnica Murowana i kościół pw. św. Leonarda – cudowny zabytek wpisany na listę UNESCO. Zabytek wyjątkowy, bo drewnianych gotyckich kościołów prawie nie ma. Jednak tutaj „dopada” mnie największa wada mojego sposobu zwiedzania. Otóż, poruszając się rowerze, jestem zdany na siłę swoich mięśni i swoje umiejętności kolarzysty. Zdarza się więc, niestety, że po prostu przyjeżdżam za późno i odbijam się od zamkniętych drzwi. Na miejscu jestem parę minut po 17, a kościół można zwiedzać do... 17. A więc zamknięty!
Kręcę się więc chwilę po cmentarzu, patrzę na świątynię z zewnątrz i – smutny – ruszam w stronę Wiśnicza i zamku należącego niegdyś do rodziny Lubomirskich.
Chciałbym napisać, że jadę, ale kawałek drogi przemierzam pieszo, tłumacząc sobie głośno, że w ten sposób lepiej widać 😉 Prawda jest oczywiście brutalna – stopień nachylenia stoku jest dla mnie po prostu za duży. Przysiadam na chwilę pod figurą św. Szymona. W końcu jest tam napisane: „Po trudzie drogi tu odpoczywał św. Szymon”, a kimże ja jestem, żeby świętego nie słuchać 🙂
Przejeżdżam obok Zakładu Karnego (na wszelki wypadek nie zatrzymuje się 🙂 ), Muzeum Jana Matejki (nieczynne) i docieram do zamku, który oglądam również z zewnątrz (zamknięte).
Następnie zmierzam już do końca i tu się pochwalę (i tak pewnie nikt nie dał rady doczytać aż do tego miejsca, więc nie wyjdę na chwalipiętę). Otóż, jadąc ostrym zjazdem, pobiłem swój rekord prędkości na rowerze – 64 km/h 🙂 W ten sposób pojawiam się w Bochni, zmęczony niemożebnie, z kolanami, które wyzywały mnie najgorszymi słowy, ale szczęśliwy. Naprawdę szczęśliwy – czego i Wam życzę!