Odkrywam Amerykę
W sumie już od wielu lat jeżdżę sobie rowerkiem po Polsce, ku wielkiemu utrapieniu mojej żony, dodam 🙂 i robię to generalnie z trzech powodów. Po pierwsze, bo uwielbiam rower, uwielbiam przejechane kilometry, uwielbiam to uczucie, że dojechałem tam, gdzie mnie jeszcze nie było i że zrobiłem to własnymi siłami. I choć często okupuję to różnego typu bólami, jestem od tego po prostu uzależniony. Po drugie, chcę zobaczyć jak najwięcej, chcę zobaczyć miejsca, o których czytałem, o których się uczyłem, które widziałem w telewizji. Ale jest jeszcze jeden powód. Otóż od dawna poszukuję miejscowości, które mają nietypowe nazwy: śmieszne, dziwaczne, historyczne itp.
Ta wycieczka służyła właśnie temu trzeciemu celowi (choć przy okazji też coś tam zobaczyłem). Zaczynam w Działdowie, skąd kieruję się w stronę Nidzicy, po drodze na chwilę odwiedzając jakże sympatyczną miejscowość Cebulki. W Nidzicy odwiedzam jeden z większych narzutowych głazów, czyli Kamień Tatarski (kiedyś ponoć zdecydowanie większy, ale okoliczna ludność po troszkę go zmniejszała). Jego nazwa wzięła się od legendy głoszącej, że w 1656 roku niedaleki zamek oblegali Tatarzy (co ciekawe wyprawili się tam wraz z ... Polakami – wtedy Nidzica należała do Prus Książęcych, których władca wspierał Szwedów atakujących Polskę. Ot, jak ta historia się plecie...) i jednemu z obrońców udało się zabić wodza tatarskiego odpoczywającego obok kamienia. Tak czy inaczej sam kamień robi wrażenie i na pewno nie można narzekać na widoki.
Następnie udaję się na nidzickiego zamku, jak zdecydowana większość na tych terenach, oczywiście krzyżackiego. Co ciekawe jego historia już trochę się różni od innych. Najwięcej zniszczeń dokonali Francuzi w czasach napoleońskich, a od całkowitej ruiny ocalił zabytek Ferdinand Timotheus Gregorovius, który zasłużył na pomnik przy zamku. Bardzo się cieszę, że ów pomnik ocalał.
Po zwiedzeniu Nidzicy wyruszam do Olsztynka – miasta, w którym urodził się Krzysztof Celestyn Mrongovius (zwany Mrongowiuszem). Duchowny ewangelicki, badacz kultury Kaszubów i jeden z tych, którzy rozbudzili świadomość polskości na tych terenach. Zaraz po wjeździe do Olsztynka spotykam kolejną pozostałość po PRL-u – ulicę 22 lipca! Po czym udaję się pod dom Mrongowiusza i zamek krzyżacki. Niestety, wszystko jest zamknięte – pandemia. Mogę więc obejrzeć tylko z zewnątrz. Jeżeli chodzi o zamek to znajduje się tam szkoła i ponoć nawet bez koronawirusa trudno było do niego wejść.
Po opuszczeniu tego małego, trochę sennego miasteczka jadę do ... Ameryki. 528 lat po Krzysztofie Kolumbie w końcu i ja odkrywam swoją Amerykę! Co prawda tylko miejscowość, ale jaki Kolumb taka Ameryka 🙂 Sama nazwa wzięła się stąd, że człowiek, który tę wieś założył zrobił to za pieniądze zarobione w USA – obecnie osada ta jest znana przede wszystkim z tego, że znajduje się tam szpital rehabilitacyjny dla dzieci.
Po wiekopomnym odkryciu ruszam w stronę Łukty, jadąc doliną Pasłęki i podziwiając przepiękne widoki. Dojeżdżam do wsi Mostkowo i skręcam w stronę Olsztyna, przekraczając historyczną granicę Mazur i Warmii. Po drodze mijam Gamerki, Szatanki oraz ... Pupki 🙂 Przyznacie, że wyjątkowo sympatyczna to nazwa? Po drodze można odwiedzić Lawendowe Muzeum (ja tego nie zrobiłem, bo trzeba skręcić w polną drogę, bardzo piaszczystą, a po mojej przygodzie na Podlasiu staram się takich tras unikać).
Na koniec dojeżdżam do stolicy województwa warmińsko-mazurskiego, czyli Olsztyna. Ponieważ nie mam, niestety, zbyt wiele czasu – pociąg na mnie nie poczeka, podziwiam widoki oraz zatrzymuje się tylko przy Zamku Kapituły Warmińskiej. Obiecując sobie, że do tego, jakże pięknego, miasta na pewno jeszcze wrócę, kończę kolejną moją wyprawę.