Gęsi survival ;-)

Z radością przyjęłam od Marka zaproszenie na wspólną wyprawę a potem cieszyłam się z kolejno dołączających do nas osób. Negocjacje co do ostatecznej trasy zakończyły się zanim je podjęłam, determinacja i zdecydowanie Marka wyraźnie określały nasz cel : krokusy.
Do Paleńcy Białczańskiej dotarłyśmy zatrzymując się kilka razy w drodze aby podziwiać panoramę wyraźnie rysujących się na horyzoncie Tatr. Teresa, Bartek
i Marek już tam byli podczas gdy ja szukałam jeszcze właściwych ustawień parametrów aby rozpiętość tonalny zdjęcia Hawrania i Murania oglądanego z Głodówki pozwoliła na wyeksponowanie ich majestatycznej urody i potęgi.
Przejrzystość powietrza obiecywała „słodkie” widoki a nigdzie tak subtelnie nie widać Tatr jak właśnie z Rusinowej Polany. Gęsia Szyja miała być tylko drobnym dodatkiem do polany, którą w wyobraźni obsiałam krokusami…hi, hi, hi.. Rano , tuż przed przebudzeniem się ze snu , majacząc między jawą a snem przerwanym natrętnym budzikiem zatrzymałam pod powiekami senne marzenie: siedzę na rozgrzanej słońcem Rusinowej Polanie i przed oczami mam to, co w górach kocham najbardziej… niebo.
A niebo tego dnia było wyjątkowo lazurowe, a chmury niezwyczajnie puchate…
Po szybkim spakowaniu w wersję ostateczną plecaków ruszamy gęsiego błotnistym szlakiem przez las. Przez chwilę żałowałam, że zabrałam ze sobą raki, najwyraźniej zapomniałam o nich wyrzucając w pośpiechu ciepłą odzież… i wszystko to, co na lajtowej wycieczce stanowi zbędny balast. W mgnieniu oka zdobywamy Rusinową Polanę. Po drodze wymieniam się z Bartkiem doświadczeniami w fotografowaniu ptaków i słucham rad Marka jak uratować zepsutą matrycę.
Słońce, śpiew ptaków i zapach żywicy silnie działają na moje zmysły spragnione wiosny i wynagradzają mi brak krokusów na polanie. Kasia i Teresa ustalają ostatecznie, że te śliczne listeczki wychylające się z ziemi nie należą do krokusów ani nawet tłustosza alpejskiego , może zwiastują goryczki co bardziej prawdopodobne, bo ich szafirowe bukiety wciąż mam w wakacyjnych wspomnieniach z Rusinowej Polany.
Rozkoszując się przestrzenią w znakomitych nastrojach delektujemy się naparem kawy przygotowanym przez Kasię i Marka oraz wiśniową aromatyczną nalewką autorstwa żony Marka. Rozpieszczamy się czekoladkami, jabłkami i morelami… Takie z nas łasuchy!!!
I chyba właśnie wtedy w absolutnie beztroskiej atmosferze ktoś rzuca propozycje :” Murowaniec”.
Demony zostały obudzone!
Prosimy siedzących obok turystów o pamiątkowe wspólne zdjęcie i w pospiechu kierujemy się na Gęsią Szyję. Po prawej stronie szlaku , tuż przed szczytem widzimy ośnieżone szczyty Babiej Góry i Pilska a w dole soczystą wiosnę, a pod nogami śnieżną biel… Strome skały na szczycie są znakomitym punktem widokowym a przede wszystkim punktem fotograficznym. W naszej ośmioosobowej grupie mamy 6 aparatów fotograficznych, co wyjaśnia powody, dla których zatrzymujemy się na Gęsiej Szyi nieco dłużej niż planowaliśmy ale…przecież plany już zostały zmienione o czym przypominają nam hipnotyzujące szczyty Bielskich i Wysokich Tatr. Mamy czas…mamy dużo czasu… Czasu na dotarcie do Murowańca, czasu na zejście z Murowańca, czasu na refleksje też. Pachnący i rozśpiewany las spiskuje razem z nami, zdrowy rozsądek razem z polarami i ciepłymi kurtkami upchnęłam do plecaka. A może zostawiłam go
z butami trekingowymi Justyny w bagażniku samochodu? Nie ma go ale jest we mnie tęsknota z Tatrami, tym większa, że wróciłam z gór kilka dni wcześniej z uczuciem niedosytu. Decydujemy się podejść do Murowańca zielonym szlakiem przez Waksmundzką Rówień- łatwy i bezpieczny szlak. Na Waksmundzkiej Równi spotykamy prawie niedźwiedzia a chwilę potem grupę zrezygnowanych turystów z Tatrzańskiego Koła, którzy zachęcają nas do powrotu z uwagi na nieprzetarty i niewidoczny szlak, przestrzegają przez ich własnymi śladami, które są mylne. Wspólnie ustalamy, że dojdziemy do tego miejsca i wtedy zdecydujemy co dalej. Dochodzimy i…odnalezienie szlaku okazuje się proste. Jest to moment, w którym zielony szlak gwałtownie i wbrew logice skręca w prawo po to jedynie aby za chwilkę znowu wrócić w prawo. Od tego momentu brniemy już w mokrym śniegu raz po raz zapadając się w najmniej przewidywalnym momencie prawie po same pachy. Kijki trekingowe dają złudne poczucie kontroli zarówno poruszania się na śliskiej powierzchni jak i asekuracji przy upadku, po prostu zapadają się szybciej i głębiej. Kiedy za kolejnym razem klinuję się pomiędzy korzeniami i kosodrzewiną czuję jak wlewa mi się do buta zimny i rwący górski strumyk. Wkrótce przestaje liczyć zarówno własne jak i cudze upadki ;-) a to głównie z tego powodu , że upadamy niemal równocześnie. Z cała pewnością należę do trójki najczęściej zapadających się ;-) bo zapadam się nawet wtedy gdy stawiam stopę w wypróbowane przez moich kompanów miejsca. Zmienia się sceneria nad nami, za nami , przed nami a w nas wciąż ten sam zapał i determinacja, wciąż śmiejemy się
i znakomicie bawimy. Szlak gubi się jeszcze kilka razy więc już nikt nie pyta :
”a daleko jeszcze?” ;-)
I choć bardzo wszyscy go wypatrujemy pytanie „jest szlak?” na długo pozostaje
w moich uszach. Szlaku nie ma idziemy na azymut ;-) Przy Pańszczyckim Żlebie na dobre rezygnujemy z odnalezienia szlaku decydując się na strawersowanie zbocza
i przedostanie się na żółty szlak wiodący zboczem Żótej Turni w kierunku na Krzyżne. Z mapy wynika, że do schroniska mamy niecałą godzinę ale zanim to nastąpi musimy pokonać hektary kosodrzewiny a potem północny stok o sporym nachyleniu, na moje oko 40 stopni jak nic. Jest nas ośmioro a śnieg jest ciężki i mokry, z wczorajszego komunikatu TOPR-u wiem, że zagrożenie lawinowe to zaledwie dwójka. Moje dane mogą być już nieaktualne…aktualnie jest jak jest, wiszą nad nami czarne chmury. Zatrzymujemy się aby wylać wodę z butów Justysi i wykręcić jej skarpetki, bo coś za głośno jej chlupie. Marek i Justyna idą jako pierwsi, po chwili ruszam ja z Magdą
i Teresą, wkrótce zejście podejmuje Bartek, a Kasia i Ilonka zamykają nasz gęsi szlak. Idziemy w ciszy i spokojnie ale to nie chroni nas przed zapadaniem się pomiędzy skałami i kosówką ( nie wiadomo co gorsze). Dwukrotnie Magda zostaje bez buta ale na szczęście za każdym razem udaje się nam go odnaleźć.
Do Murowańca docieramy około szóstej wieczorem, przemoczeni do suchej nitki. Przed nami perspektywa szybkiego powrotu do Zakopca a stamtąd w pozostałe kierunki. Patrzę na dziewczyny i podejmuję szybką decyzję: zostajemy na noc. Kasia, Teresa, Marek i Bartek muszą wracać więc w pośpiechu się żegnamy, nie zatrzymujemy ich ani chwili dłużej bo choć mają schodzić czarnym szlakiem do Brzeźnicy to liczy się teraz każda minuta. Potem, kiedy leżę już rozgrzana gorącym prysznicem pod kołderką i dwoma kocami a oni siedzą w autobusie dzielimy się ostrożnie wrażeniami i zwierzamy z obaw.
Brakuje mi ich obecności, czasu na podsumowanie.
Mamy świetne towarzystwo w 10 osobowym pokoju a mnie mimo to wciąż ich brak.
I tak minął pierwszy dzień naszej jednodniowej wyprawy na krokusy ;-)
Pozdrawiam
Dorota
Ps.
Dzień drugi , uwieńczony nieoczekiwanie spotkanymi nieopodal Palenicy Białczańskiej łąkami krokusów, opiszę jutro, ale już teraz wam zdradzę, że do łatwych to on zdecydowanie nie należał ;-)