Lanckorona
Lanckorona. Miasto artystów. Zawsze chciałam tam pojechać. Wybraliśmy wietrzną lutową niedzielę w nadziei, że będzie niewielu turystów. Nie lubimy tłumów. Trochę się przeliczyliśmy - było całkiem sporo osób, głównie z Krakowa.
Zaparkowaliśmy obok szkoły i spacerkiem udalismy się na rynek. Obeszliśmy go wokół, podziwiając detale architektoniczne i artystyczny wystrój okien, a następnie udaliśmy się na Górę Zamkową. Mnogość ścieżek sprawia, że można na zamek dojść bardzo szybko lub wolniej, wybierając np. romantyczną Aleję Zakochanych lub Aleję Cichych Szeptów. Jako para twardo stąpających po ziemi realistów wybraliśmy najkrótszy wariant nie dociekając, jak się nazywa.
Ruiny zamku to raptem kilka murowanych ścian i nic poza tym. No, jeszcze rów po fosie. W zasadzie nic tam nie ma, ot kolejny szczyt zodbyty do kolekcji. Zeszliśmy więc z powrotem na rynek i zaczęli szukać restauracji. Wg jednego z popularnych serwisów polecanym miejscem jest Arka, niestety w niej zastaliśmy kolejkę do stolików, więc poszliśmy dalej. Finalnie zjedliśmy lunch i wypiliśmy kawę w Czarnej Owcy, niezwykle klimatycznym miejscu, o ile udamy się po schodach na antresolę.
W planach mieliśmy jeszcze odwiedzenie ruin Zamku Skrzyńskich i sanktuarium w Kalwarii Zebrzydowskiej, ale posiłek przeciągnął się do późnego popołudnia. Nic to, Kalwaria poczeka. Wycieczkę do Lanckorony mimo wietrznej, nieprzyjemnej aury i tłumów oceniam bardzo dobrze. Świetny, unikatowy klimat. Miejsce do ponownego odwiedzenia.