Trzy dni w Beskidzie Sądeckim
W tym rejonie byłam pierwszy raz. Założyłam plan minimum ze względu na przewlekłą kontuzję, więc żadnego długiego maszerowania po górach nie brałam nawet pod uwagę. Zamiast tego zajrzałam do Krynicy i Piwnicznej, Starego Sącza i Rytra, zdobyłam Eliaszówkę, najwyższy szczyt Gór Lubowelskich, czyli Beskidu Sądeckiego po słowackiej stronie, napatrzyłam się na Tatry z łąk niedaleko Starej Lubowli, odwiedziłam słowackie sanktuarium maryjne i lubowelski zamek. Ale po kolei...
Podróż na Sądecczyznę dłużyła się prawie w nieskończoność. W Krynicy powitał nas deszcz i przepełnione parkingi. Zwykły, brzydki deszczowy weekend, a turystów i kuracjuszy całkiem sporo. Muzeum Nikifora było niestety nieczynne, zadowoliliśmy się więc krótkim spacerem po uzdrowiskowej części i wejściem na Górę Parkową, czego delikatnie żałuję. Widoki stamtąd żadne, a na szczycie stoją jakieś zabudowania, gastronomia itp. Obiad zjedliśmy w restauracji łemkowskiej, zachwalanej na popularnej aplikacji gastronomicznej. Niestety ja do pochwał dołączyć się nie mogę. Na podstawie tego, co dostałam na talerz nie jestem w stanie ocenić, czy to oryginalna kuchnia łemkowska, czy nie. W wielu innych miejscach dają to samo, tylko inaczej się nazywa, w zależności od regionu.
Następnie ruszyliśmy w drogę do Piwnicznej. W planach było co prawda jeszcze wejście na Jaworzynę Krynicką, ale przez pogodę musiałam odpuścić.
Sobota
Po pysznym śniadaniu w hotelu wybraliśmy się na Eliaszówkę. Wybraliśmy szlak z Przełęczy Gromadzkiej, bardzo ulgowo traktujący nogi. Prawie płaski, lekko monotonny, moim zdaniem dla każdego. Zaparkowaliśmy samochód w super miejscu biwakowym - dwie duże wiaty z miejscem na ognisko, tojka i liczne ławki zachęcają do pikniku. Brak jedynie źródła z wodą. Na Eliaszówce również postawiono podobną wiatę. Oprócz niej jest jeszcze wieża widokowa - niestety coraz wyższe wierzchołki drzew zasłaniają w części to, co powinno być doskonale widać - Tatry i Pieniny. Mimo to cieszę się ze zdobycia szczytu - kolejna perełka do Korony Gór Słowacji zaliczona. Wracaliśmy ścieżką dydaktyczną poprowadzoną przez młakę - podmokłą łąkę z unikatową roślinnością.
Następnym punktem programu był zamek w Rytrze, a właściwie tylko ruiny udostępnione za darmo do zwiedzania. Nie dostrzegłam żadnej tablicy informacyjnej, która przybliżałaby choć trochę historię tego miejsca. No cóż, musiałam zadowolić się tym, co znalazłam w Wikipedii. Zamek wrażenia nie robi, ale widoki z niego całkiem ładne. Tymczasem dochodziła godzina 15-sta, zgłodnieliśmy i pojechaliśmy do Starego Sącza coś zjeść i trochę pozwiedzać. Miasteczko i rynek są niewielkie, zdążyliśmy zobaczyć klasztor klarysek, źródełko św. Kingi i Bramę Seklerską. Zrobiło się późno i musieliśmy wracać do Piwnicznej.
Niedziela
Tym razem zaplanowałam wyjazd na Słowację. Odwiedziliśmy grekokatolickie sanktuarium na Horze Zvir, miejsce domniemanych objawień. Akurat trafiliśmy na mszę, bite półtorej godziny ze sporym plusem stania i słuchania słowackiego nabożeństwa. A do tego oczywiście problemy z parkingiem. No ale w końcu msza się skończyła i mogliśmy sobie trochę pochodzić, nabrać wody do butelek i porobić zdjęć. Do sanktuarium można dojść drogą krzyżową z dolnego parkingu lub oznakowaną ścieżką prosto ze szczytu Eliaszówki.
Miejscowa ludność wyznaje głównie grekokatolicyzm i prawosławie, więc na tych terenach jest całkiem sporo cerkwi, niektóre całkiem współczesne. My jedynie obejrzeliśmy je z zewnątrz (Litmanowa, Jarzębina, Kremna). Ponadto rozległe łąki i pastwiska to raj dla amatorów fotografii - z łąk koło Jarzebiny widziałam jeden z piękniejszych widoków na Tatry, Spisz, Magurę Spiską i Góry Czerchowskie.
Z Hory Zvir pojechaliśmy prosto na Lubowelski Zamek. Akurat odbywał się tu duży festyn ludowy, mogliśmy więc posłuchać lokalnej muzyki i obejrzeć prześliczne Słowaczki w ludowych strojach. Obeszliśmy jedynie zamek i znajdujący się poniżej skansen wokoło, bo na zwiedzanie nie mieliśmy już czasu.
Wracaliśmy drogą wzdłuż Jezior Rożnowskiego i Czchowskiego - to bardzo malownicze okolice, spędziłam tam kiedyś krótki urlop pływając na kajakach i łażąc po okolicznych pagórkach.