Rusinowa Polana, Wiktorówki i Gęsia Szyja

Tegoroczna jesień w Tatrach była bardzo łaskawa. Ciepła, piękna i długa. Jeszcze w październiku i listopadzie wędrowaliśmy w krótkich rękawkach. Tak jak na Gęsiej Szyi, którą wybraliśmy na szybki trekking. Z Bielska do Zakopanego nie jest na szczęście daleko, więc dojazd zajął nam niewiele czasu. Dojechaliśmy i okazało się, że parking jest już pełen. Samochody stały na poboczu prawie aż do Łysej Polany. Pomyślałam o tłumach na szlaku i nie pomyliłam się. Na Rusinową Polanę podążaliśmy w nieprzerwanym ludzkim morzu. Na miejscu szybko skręciliśmy na Wiktorówki - tam jeszcze nie byłam. Nie jestem fanką stawiania miejsc kultu w górach, podobnie jak wszelkiej innej infrastruktury poza schroniskową, ale ten mały kościółek okazał się naprawdę uroczy. Zrobiliśmy kilka zdjęć i wróciliśmy na polankę, a potem ruszyliśmy (ja z mozołem) na Gęsią Szyję.
To moja druga wizyta na tym jakże widokowym szczycie. Za pierwszym razem chmury zasłaniały wszystko wokół, a teraz Tatry ukazały się nam w pełnej okazałości, oświetlone ciepłym jesiennym słońcem. Rozkoszowaliśmy się cudną panoramą przez długi czas, aż w końcu zostaliśmy sami. Jeszcze tylko kilka fotek i pora wracać. Na dole, na polanie, były już tylko dwie osoby oprócz nas. Teraz rozpoczął się spektakl - zachodzące słońce zaczęło dosłownie malować kolorami ściany tatrzańskich olbrzymów. Aparat w telefonie, nawet najlepszy, nigdy tego piękna nie odda.

Wracaliśmy oczywiście jak zwykle jako jedni z ostatnich, jednak udało się dojść do samochodu bez ubierania czołówek.