Waligóra i Wielka Sowa

Pierwszy raz w życiu pojechałam w Sokoliki w celach turystycznych, a nie wspinaczkowych. Przyczyna była jedna: złamany palec mojego partnera i zakaz wspinania na jakiś czas. Mówi się trudno i cieszy się tym, co ma. Postaraliśmy się wykorzystać długi sierpniowy weekend do ostatniej godziny, dlatego na dzień wyjazdu zaplanowałam szybkie wejście na kolejne dwa szczyty do Korony Gór Polski, Waligórę i Wielką Sowę. Leżą po drodze na autostradę w kierunku Katowic. Wybrałam najkrótsze szlaki, choć nie lubię takiego zdobywania. Po prostu przed nami była perspektywa męczącej kilkugodzinnej jazdy do domu.
Na Waligórę ze schroniska "Andrzejówka" prowadzi bardzo stromy szlak. Prawdę mówiąc, takiego jeszcze nie widziałam. Do tego podłoże nie sprzyja zatrzymywaniu się: korzenie i usypująca się ziemia dodatkowo utrudniają wędrówkę. Weszliśmy szybko, M. w 5, a ja w 10 minut. Na szczycie nie było nic ciekawego, a jedynie kamienny słupek z jego nazwą. Widoków zero. Zrobiliśmy po zdjęciu i poszliśmy dalej. Nie chciałam schodzić tę samą trasą, więc po dojściu do przełęczy powędrowaliśmy szlakiem niebieskim bodajże. Na przełęczy widzieliśmy Ruprechticky Szpiczak i w niedalekiej odległości górę o śmiesznej nazwie "Słuchawka". Na Szpiczak chętnie kiedyś wejdę i tak samo poeksploruję inne okoliczne szlaki, ale tym razem czas nas gonił. Na dole w schronisku zajrzałam jedynie do jadalni i rzuciłam okiem na menu. Gulasz z dzika zachęcał, no ale to już następnym razem. Żal było nie zjeść nic, ponieważ schronisko zajmuje co roku wysokie lokaty w rankingu schronisk w "N.P.M.-ie" i menu rzeczywiście jest bardzo ciekawe, a toalety czyste 😉.

Kolejnym punktem na trasie, do którego GPS poprowadził nas jakimiś dzikimi prawie leśnymi drogami, była Wielka Sowa. Zawsze chciałam tam pojechać, w ogóle Góry Sowie to bardzo ciekawy rejon, no ale tym razem znów chyba popsułam efekt, bo wybrałam szlak podobny do tego na Ślężę, krótki i przez to popularny, z Przełęczy Sokolej. Parkingi były maksymalnie pozapychane. Początek szlaku to asfalt, potem kawałek lasem i szutrem. Po drodze mijamy obiekt gastronomiczny nr 1, nie polecam, chcieliśmy coś zjeść, ale obsługa się nie spieszyła i z tego co widziałam, myliła zamówienia. Wyżej znajduje się prywatne schronisko "Sowa", w opłakanym stanie, choć urocze i klimatyczne. Weszliśmy do środka na chwilę - wystrój typowy schroniskowy, menu skromne i śliczny kredens na wprost wejścia. Budynek aż się prosi o remont a z racji umiejscowienia przy odpowiednim marketingu mógłby naprawdę się rozwinąć.
W między czasie weszliśmy na dużą polanę z wiatą. Tam już ktoś zaczynał imprezę. Obok śmietnik wypełniony do grani możliwości. Nie rozumiem tego - jeśli mam papierek lub butelkę, to chyba nic się nie stanie, jeśli zniosę to ze sobą na dół. Kawałek plastiku przecież nic nie waży...

Im bliżej szczytu, tym było tłoczniej i głośniej. Ale i tak nie spodziewałam się tego, co zobaczyłam na górze. Kioski z pamiątkami, mnóstwo wiatek ogniskowych i każda zajęta, wokół nich ludzie z kiełbaskami, taki wieli powszechny spęd grillowy. Z moją alergią na dym nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Do tego wieża z płatnym wstępem (6 zł, litości, co za zdzierstwo), rzeźba sowy i mała kapliczka, w której lada chwila miała się zacząć msza. I zaczęła się. Tu ksiądz i garstka wiernych, a obok tłum z piwskiem (część już mocno wcięta), hałasujący, dzierżący w dłoniach ociekające tłuszczem kiełbaski, swąd spalenizny, biegające, krzyczące dzieci i szczekające psy. W mojej głowie była tylko jedna myśl: "Uciekać!!!". Na wieżę nie weszłam, poczekałam aż M. zejdzie, zrobiliśmy po fotce przy sowie i czym prędzej zbiegliśmy na dół. Niby fajnie, że Sowa padła, ale w tych warunkach to było mało przyjemne. Na szczęście podczas zejścia odkryłam widokową polanę poza szlakiem, na której chwilę odpoczęłam, bo nie dobiegały tam żadne dźwięki z góry. Droga w dół była już spokojna, tłum zniknął, a przed dojściem na parking zaczęła kropić orzeźwiająca mżawka. Na zakończenie odwiedziliśmy Srebrną Górę, ale bez zwiedzania twierdzy. Na to już nie starczyło czasu.
Długi weekend uważam za udany, choć na szlaki jeszcze będę chciała wrócić i na zdobyte przez nas szczyty wrócić w lepszych warunkach i na dłuższych wycieczkach.


