Lwia Góra i Starościńskie Skały

Dzień zapowiada się cudowny, jest pięknie, a w Rudawach Janowickich nawet nieco chłodno. Najpierw chcemy wyruszyć żółtym szlakiem, ale wioseczka, w którym on się zaczyna robi na nas złe wrażenie. Przemieszczamy się na Przełęcz Karpnicką i tam na płatnym niestety parkingu zostawiamy samochód. Potem ruszamy spokojnie w stronę Lwiej Góry.
Odkryłyśmy ją z koleżanką wspólnie w maju - piękne miejsce do odpoczynku na słoneczku, spacerowania i wspinania na Starościńskich Skałach. W domu sprawdziłam topo - przewodnik wspinaczkowy - i odkryłam w nim masę łatwych dróg w tym rejonie. Podkręcona wyciągnęłam M. (ze złamanym palcem), żebyśmy się tam przeszli i zrobili po jednej łatwej drodze. W końcu palec już prawie zrośnięty, będzie na niego uważał. Zgodził się, jak mi się wydawało z pewnym ociąganiem. Na miejscu zobaczyłam tylko jego wielkie oczy pełne zachwytu. Nie żałował ani przez moment, że się zgodził na tę wycieczkę.

Na Lwiej Górze czekało na nas słońce, widoczki i mnóstwo owadów, pszczółek, bączków i motylków. No po prostu sielanka 🙂. Po dłuższej nasiadówce poszliśmy się powspinać. Ale co się okazało - że wszystkie łatwe drogi są nieobite, czyli wspinamy się na własnej asekuracji, co się odbywa przez wkładanie w ryski i naturalne otwory skalne friendów i kości. A my nic z tego szpeju nie mieliśmy, bo nie chciało nam się dźwigać. Normalnie prawie jak w Tatrach, w Rudawach też jest granit i takoż obite są tylko trudniejsze drogi. Udało się jednak wybrać dróżkę o nazwie Trójkąt i trudności V+, jak się okazało w trakcie dróżka była tarciowa, połoga i bez chwytów, co może być fajne dla kogoś, kto to lubi, lub problematyczne dla kogoś, kto za tym nie przepada 🙂. Nie skusiłam się więc na nią, koniecznie chciałam spróbować czegoś łatwiejszego.
M. zrobił zatem wędkę z drzewa na jednej ze skałek, niezbyt uczęszczanych, bo całej w śliskich jak nie wiem porostach. Konkretnie, to na tej, na której kiedyś siedział sobie posągowy lew, a nad nim znajdował się napis (dziś już resztki) "Mariannenfels".

Start mojej drogi na oko za V, góra za III. Co oznacza, że start był trudny i siłowy (jak na moje możliwości rzecz jasna), a góra łatwa jak spacer po osiedlu w niedzielne popołudnie. Próbowałam chyba z 10 razy, aż w końcu się udało pokonać te dolne trudności. Dogramoliłam się na zarośniętą trawa półkę i nagle pod moimi nogami coś mignęło. Patrzę, a tam żmija na pół metra długa. Serce miałam w gardle w jednym momencie. Zwierzak na szczęście zniknął gdzieś w trawie. Na drżących nogach poszłam wyżej, by pod stanowiskiem starać się odkręcić linę. Na skutek kilku nieporozumień z asekurującym przeszłam w bezpieczniejszy teren i rozwiązałam się, czego robić absolutnie nie wolno. Po stworzeniu bezpośredniego zagrożenia życia (mojego) na żywca zeszłam bokiem na dół. Ale była awantura, uuu... Skończyło się płaczem i wielkim fochem 😉. Potem żadne z nas nie miało już ochoty na jakikolwiek wspin. Odpoczęliśmy, zjedliśmy coś tam i ruszyliśmy dalej.
Zaprowadziłam M. na skałę o nazwie Piec, z punktem widokowym, z którego zbyt wiele nie widać, poza lufą w dole, mimo wszystko zawsze to jakieś urozmaicenie. Kolejnym punktem programu był Skalny Most (rewelacja, długie, 30-metrowe drogi, oczywiście część na własnej), o którym pisałam na portlau w maju, a potem Skała Krowiarka, niższa, ale bajkowa: proste płyty bez chwytów, smukłe granitowe filary i zacięcia. Po prostu woow 🙂.



Droga powrotna dłużyła się niemiłosiernie. W maju podczas wędrówki tym samym szlakiem z koleżanką z kolei przeleciała bardzo szybko. Tym razem spotkaliśmy jeszcze kilkoro rowerzystów i chwilę sobie z nimi poopowiadaliśmy o rowerkach.
Dzień bardzo intensywny i emocjonalny, który na pewno długo zapamiętam. I jestem absolutnie pewna, że jeszcze nie raz wrócę w ten rejon eksplorować kolejne skałki, tym razem lepiej przygotowana sprzętowo.
