Małe Pieniny

W ciepły lipcowy weekend odwiedziliśmy Pieniny, a konkretniej grzbiet od Szafranówki do Durbaszki. Jako że stałam się niedawno posiadaczką butów Hanwag Tatra Light GTX, to koniecznie chciałam je rozchodzić w zróżnicowanym terenie. Do plecaka wrzuciłam jednak niskie buty na wszelki wypadek, gdyby mnie wysokie obtarły. Samochód zostawiliśmy na płatnym (niestety) parkingu w Szczawnicy, tam gdzie zaczyna się Droga Pienińska. Pierwotny plan zakładał, że będziemy nią wracać, ale upał spowodował, że skróciliśmy trasę.
Początek wędrówki to bardzo strome podejście, po wcześniejszych opadach bardzo błotniste. Minęliśmy schronisko "Orlica" i skręciliśmy do lasu. Na Szafranówkę szłam bardzo mozolnie. Przed Witkulą musieliśmy pokonać skałki, mój M. na rowerze, więc go wynosił z dużym wysiłkiem. Nie zorientowaliśmy że szczyty trawersuje ścieżka i mógłby je po porstu objechać. Aż do Huściawy szliśmy raz lasem, raz rozległymi polanami. Tatry widać było jak przez mgłę, niestety los poskąpił nam widoków na południe, podobnie jak na czerwcowej Babiej. Pierwotny plan zakładał, że zejdziemy żółtym szlakiem na Słowację, a potem czerwonym dojdziemy aż do Drogi Pienińskiej i spacerkiem wrócimy do Szczawnicy, jednak upał wbrew wcześniejszym prognozom tak bardzo dawał się we znaki, że skróciliśmy wycieczkę. Postanowiliśmy dojść na Wysoką a potem zejść żółtym szlakiem do Jaworek. Jednak i to potem uległo zmianie.

Przed Huściawą minęliśmy pasące się owce i ujadające psy pasterskie. Na szczęście chyba uwiązane, a i baca siedział blisko, więc w razie czego mógł interweniować. Cały czas mijali nas turyści i "turyści". M. odjechał gdzieś do przodu, a ja znów mozolnie podchodziłam pod Huściawę i dalej do miejsca, z którego widać było bacówkę. Ale nie było widać szlaku, turystów i M. Natomiast słychać było psy, a baca właśnie udawał się w nieznanym kierunku. Panicznie boję się psów pasterskich po różnych przykrych przygodach w Rumunii, a tu taka niespodzianka. No nic, stałam na tym rozstaju nie mogąc dodzwonić się do M. Nagle zobaczyłam go stojącego na przeciwko psa i wesoło machającego do mnie, więc ruszyłam w jego stronę z duszą na ramieniu. Pies wyrywał w moją stronę z kłami, ale łańcuch sprawiał, że mógł się tylko troszkę powydzierać, nic więcej, uffff. Nie chciałam tam zostać ani minuty dłużej i szybko poszłam dalej.
Przede mną były otwarte, widokowe przestrzenie. Trochę zwolniłam i starałam się zapomnieć o burku i cieszyć tym, co wokół mnie. M. szybko mnie przegonił i poczekał na Durbaszce. Postanowiliśmy schodzić z niej do Jaworek. Wysoka była już na wyciągnięcie ręki, ale zawróciliśmy z Borsuczyn. Na dalszą wędrówkę nie starczyłoby nam czasu. Miał się zacząć mecz, więc chcielismy jak najszybciej znaleźć się w samochodzie by go obejrzeć. Zeszliśmy do schroniska, które mnie zachwyciło. Jego położenie to jedno, ale drugie to klimat, super kuchnia i czyste toalety 😉 Na dodatek nie sprzedają zupełnie alkoholu! Sama od pewnego czasu zrezygnowałam z używek i teraz widzę, jaka to różnica, kiedy jestem w górach, wszyscy wokół mnie browarek i piwko, a ja z czystym, jasnym umysłem mogę cieszyć się urokami i trudami wycieczki, zupełnie świadomie postrzegając to, co wokół mnie. Schronisko należy podobnie jak to na Głodówce do ZHP. NKuchnia w schronisku pod Durbaszką również jest przednia. Do żurku dostaliśmy świeżutki chlebek i choć ja nie jem takiego pieczywa, to wiem od M. że smakował super.

Po chilloutowym popołudniu zaczęliśmy schodzić szlakiem rowerowym. Tzn. M. od razu pojechał prosto do Szczawnicy po samochód, a ja zeszłam do Jaworek (mijając kilkukrotnie owce, psy i baców, ale problemów nie było). Tutaj przebrałam buty na niskie. Obyło się zupełnie bez otarć i odparzeń, mimo upału. Bałam się, bo w butach z membraną typu gore-tex bywa różnie, jeśli jest ciepło. Podeszwa mimo odchudzonego bieżnika super przyczepna, poślizgnęłam się ani na błocie, ani na skałach. Jedyne co, to musiałam się trochę przyzwyczaić do wysokich butów po kilku miesiącach chodzenia w podejściówkach. Także polecam Hanwagi 😁.
W Jaworkach udało mi się zobaczyć byłą cerkiew, niestety jedynie z zewnątrz 😢. Posiedziałam tam z pół godziny, kiedy nadjechał M. Chcieliśmy coś zjeść a jednocześnie pokręcić się po okolicy, bo do rozpoczęcia meczu zostało jeszcze trochę czasu Wybór padł na Sromowce - choć nie znaleźliśmy tam czynnej restauracji, to przynajmniej obejrzeliśmy chyba najbardziej znany pocztówkowy widok na Trzy Korony. Kładką nad Dunajcem podążyliśmy do Restauracji "U Jakuba". Tradycyjny wyprażany syr był świetny, świeży, panierowany na miejscu, a nie z mrożonki. Minusem są ceny, troszkę wysokie. Potem przeszliśmy się zobaczyć Czerwony Klasztor, piękne miejsce, choć z góry, z tarasu na Trzech Koronach robi o wiele lepsze wrażenie. Potem wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do domu oglądając jednocześnie mecz (internet bez limitu to świetna sprawa).



Trasa, profil, parametry wycieczki: Małe Pieniny