Boboty

Boboty to niski szczyt (1086 m n.p.m.) znajdujący się pomiędzy Dierami a Tiesnavami w Małej Fatrze. Byłam nim od dawna zainteresowana, ale z racji tego, że wycieczka tam jest krótka, to i za bardzo nie było po drodze na niego wchodzić. Ciężko też zrobić sensowną pętlę - część trasy wiedzie asfaltem.
W niedzielę koło południa wybraliśmy się zwiedzać słowackie zamki, ale jakoś tak auto samo skręciło na Lokcę i Terchovą. Dojechaliśmy na parking do Stefanovej z zamiarem dojścia jedynie na polanę Podziar i wygrzania się na słoneczku. Akurat leczyłam resztki zapalenia oskrzeli i bałam się, że jakikolwiek większy wysiłek mnie dobije. Ale jak już doszliśmy na polankę, to podjęliśmy decyzję, że przejdziemy się kawałek na Boboty, ale tylko zobaczyć, czy jest błoto, bo wcześniej na szlaku było go sporo. Trasa wiodła prosto do góry bez zakosów, przewyższenie było spore, ale szybko je zdobywaliśmy. W pewnym momencie byliśmy już zbyt blisko szczytu, by rezygnować ze zdobycia go.

Po drodze było kilka miejsc widokowych, ale chmury zasłaniały niestety główną grań Fatry. Skał póki co nie było żadnych. Wierzchołek do niedawna był oznaczony tabliczką, ale z niewiadomych nam przyczyn ostał się jedynie słupek z naklejką i ławeczka. Szczyt w tym miejscu jest pokryty lasem i widoków nie ma żadnych. Nie chcieliśmy schodzić tak samo, więc poszliśmy dalej do Tiesnav.
Im bardziej w dół, tym ciekawiej. Po kilku minutach od wierzchołka zaczął się trawers, a następnie ścieżka biegła mocno w dół eksponowanym terenem. Po prawej stronie były skały, po lewej na oko stumetrowa przepaść i żadnej liny ani łańcucha. Na szczęście moje zawroty głowy już opanowane, więc przeszłam sobie spokojnie. Później zaczęły się płytki z łańcuchami i klamrami wiodące wzdłuż mocno przepaścistego zbocza. Przy wchodzeniu nie robi to wrażenia, ale podczas schodzenia widzi się nie tylko szlak, ale też ekspozycję. W związku z tym, że mój M. chce mnie w tym roku zabrać na Ganek w Tatrach, to mam zakaz używania łańcuchów, żeby przyzwyczaić się do poruszania w nieco trudniejszym terenie i do ekspozycji. Musiałam sobie więc dawać radę bez sztucznych ułatwień. Lubię łatwe wspinanie i mieć w rękach nagrzaną słońcem skałę, więc było bardzo fajnie. Niestety szybko się skończyło. Na Bobotach nie ma zbyt wielu łańcuchów, a szkoda. Chętnie bym się dłużej pomęczyła 🙂.

Za nami schodziła rodzinka. Wcześniej słyszeli, jak kaszlę i boroki myślały, że to niedźwiedź 😁. Minęliśmy ich, a potem obserwowałam z dołu, jak tragicznie idzie im na łańcuchach. Zastanawialiśmy się, czy nie wrócić, by im pomóc, ale za bardzo gonił nas czas. Przed nami jeszcze kawałek asfaltem, a było już dość późno. Podczas schodzenia minęliśmy kilka fajnych skał, które aż się prosiły, by poprowadzić nimi jakieś drogi. Jakby to było w Polsce, to byłyby obite już od dawna i ustawiałyby się pod nimi kolejki. Słowacy jednak mają dość rejonów wspinaczkowych, by łasić się na kolejne.
Na parking musieliśmy iść normalną drogą przez jakieś 3 km. Na szczęście ruch na niej jest niewielki. Mieliśmy więc ciszę i spokój, przerywane jedynie świergotem ptaków. Raz po raz mijał nas jakiś rowerzysta albo biegacz. Na poboczach kwitł czarny bez i ścieliły się wielkie, pachnące liście łopianów. Z lasu dochodził do nas mocny zapach żywicy, a w dali zbocza Wielkiego Rozsutca były pięknie rozświetlone słońcem. Było uroczo 😁. Wracaliśmy niespiesznie rozkoszując się chwilą. Wycieczka mimo że bardzo spontaniczna i nieplanowana, to udała się przednio.


