Sokolik, Krzyżna Góra i Rudawy Janowickie

Na FB w jednej z grup wspinaczkowych przeczytałam, że w czasie majowego weekendu Sokoliki przeżywają oblężenie, a Rudawy po drugiej stronie drogi są równie ciekawe, a całkiem puste. Wybrałyśmy się więc z koleżanką sprawdzić, czy rzeczywiście i w ogóle dlaczego tam tak jest.
Z Taboru pod Krzywą (polecam, jeśli ktoś chce się odciąć od cywilizacji, świetnie miejsce kempingowe, woda ze źródełka, brak prądu, codziennie ognisko, super atmosfera) ruszyliśmy wszyscy przed południem. Chłopaki zostali na górze przy swoich skałkach, a my z koleżanką poszłyśmy na Sokolik. Na szczyt prowadzą stalowe kręcone schody. Ja nie wchodziłam, bo ostatnio mam problemy z zaburzeniami równowagi, więc sobie odpuszczam takie atrakcje, ale byłam na nim wcześniej kilka razy i polecam dla widoków się tam przejść.

Potem udałyśmy się na Krzyżną Górę. Wejście jest łatwe, po dużych kamiennych stopniach z metalową linką obok. Na szczycie znajduje się krzyż, a widoczki są równie ładne, jak z Sokolika. Następnym punktem na naszym szlaku było schronisko Szwajcarka. Obiekt pod względem architektonicznym ciekawy, ale odstrasza parking tuż obok i masa ludzi. Szybko się zebrałyśmy i poszłyśmy dalej. Po przekroczeniu Przełęczy Karpnickiej udałyśmy się na zamek Bolczów. Wcześniej jednak odbiłyśmy w lewo z głównej ścieżki i ruszyłyśmy w las szukać ciekawych skałek, na których można się wspinać. Od razu coś znalazłyśmy - ale nie mam pojęcia, jak się ten sektor nazywa. Przy skrzyżowaniu szlaków naszą uwagę przyciągnęła kolejna grupa skalna z pionowymi ścianami i filarkiem zagiętym niemal pod kątem 90 stopni. Skałki od góry były omszałe i teraz dopiero widać było, że wyglądają jak klify z pofalowaną linia brzegową.
Następnym punktem na trasie okazał się Zamek Bolczów, a raczej jego ciekawa ruina. Ciekawostką są schodki prowadzące na różne strony jego murów - koniecznie trzeba tam wejść. Całość wygląda bajkowo, roślinność wspinająca się po murach tworzy wrażenie tajemniczego ogrodu. Chciałabym tam kiedyś usiąść na kocyku z kubkiem kawy w ręku i rozkoszować się atmosferą tego miejsca. Tym razem nie było mi dane, nie w takich dzikich tłumach majówkowych.

Szlak trawersował zbocze Suchej Góry, a my mijałyśmy kolejne ciekawe formacje skalne. Za skalnymi bramami zagadałyśmy się na tyle, że poszłyśmy prosto, zamiast skręcić w prawo. Nic się jednak nie stało, nie zgubiłyśmy się, a jedynie wydłużyłyśmy spacer w tym pięknym miejscu. Nadal zagadane doszłyśmy do skały Piec, na której można się wspinać także w deszczu z powodu przewieszenia, które się na niej znajduje, tworzącego daszek. Wspinaczka na tej skale dozwolona jest od 1 sierpnia, wcześniej nie wolno z uwagi na okres lęgowy ptaków, które w dziurkach zrobiły sobie gniazdka. Chciałyśmy iść dalej, ale coś kazało mi się odwrócić... Po prostu zamurowało nas w jednej chwili: za nami znajdowała się monumentalna formacja skalna, którą nie sposób przegapić, jednak my w pierwszej chwili dokładnie to zrobiłyśmy 🙂. Podeszłyśmy bliżej. Formacja nosi nazwę Most Skalny i dokładnie tak wygląda: dwie prawie 30-metrowe skały spięte mostkiem u samej góry. Na skale działały już dwa zespoły, więc skorzystałyśmy z okazji i zerknęły do topo (przewodnika wspinaczkowego). Okazało się, że jest tam kilka dróg o interesujących nas trudnościach, jakieś V, VI-tki... Zakochałyśmy się w tym miejscu od pierwszego wejrzenia 🙂. W porównaniu do Sokolika, na którym wręcz trzeba sobie zaklepywać kolejkę do danej drogi te rudawskie pustki były bardzo obiecujące. Nie lubię tłumów pod skałką czekających aż skończę się wspinać. Nie chodzi o to, że ktoś spojrzy i skomentuje, bo tak raczej nikt nie robi, ale bardziej o to, że udziela mi się atmosfera oczekiwania i się za bardzo spinam. A tymczasem tu w Rudawach jest ponad 80 dróg o różnych stopniach trudności, wspinaczy jak na lekarstwo (może z powodu odległości od parkingu), więc naprawdę jest w czym wybierać. Postanowiłyśmy, że namówimy chłopaków, by w ostatni dzień pójść na ten Skalny Most. Mam przymusową przerwę we wspinaniu, ale dla takich pięknych i długich dróg mogłabym zrobić wyjątek 🙂. Niestety się nie zgodzili, mieli w Soko rozpatentowane jakieś projekty i wspinanko w Rudawach musiałam przełożyć na kolejny wyjazd.
To jednak nie był koniec ani naszej wycieczki, ani atrakcji. Przeszłyśmy przez jakieś małe bagienko, by za chwilę znaleźć się pod Starościńskimi Skałami i szczytem Lwiej Góry. Skały oczywiście obite i puste 🙂. Jak ja żałowałam, że nie wzięłyśmy szpeju! Trudnościowo przeważały IV i V-tki. Myślałam, że się rozpłaczę. Bardziej płakać mi się chciało, jak facet mi potem powiedział zdecydowanie NIE dla wspinania w tym rejonie podczas tego wyjazdu 😢. Skały wyglądały bardziej jak zlepieńce niż granity, a te lubię najbardziej. Po obejrzeniu skałek poszłyśmy na szczyt zobaczyć skalny labirynt. Było kilka miejsc, przez które trzeba się było przecisnąć i kilka, na których dziękowała własnemu zdrowemu rozsądkowi, że ubrałam dziś buty podejściowe o super przyczepności 🙂. Tarcie było wprost bajeczne! Widoki jak widoki, zachwycały, ale nie tak, jak możliwości wspinaczkowe, które się przed nami tam otworzyły 🙂. Postanowiłam, że musimy tam pojechać latem co najmniej na tydzień.



Łażenie po Lwiej Górze zajęło nam trochę czasu, jednak zmęczona nie byłam wcale. Żałowałam, że to już koniec wycieczki, ale okazało się, że jeszcze kilka fajnych miejsc przed nami. Pierwsze z nich to rodzaj gołoborzy z większymi i mniejszymi półokrągłymi kamieniami, a drugie to skały Fajka i Rylec, dla których zeszłyśmy ze szlaku. Tutejsze dróżki były już trudniejsze, ale w ramach hasła "Never Stop Exploring" i wrodzonej ciekawości obeszłyśmy je na około, odkrywając z tyłu fajna poręczówkę prowadzącą do wyżej położonych dróg i przechodząc przez takie krzaki, że dziwię się, iż nie ukąsiła nas tam żadna żmija ani nie użarł kleszcz.
Tuż przed Przełęczą Karpnicką czekała na nas młodziutka żmijka. Żyła, ale zupełnie się nie ruszała, nie odpełzła też na nasz widok. To chyba była ostatnia ciekawostka na trasie. Potem wróciłyśmy pod Sokolik, gdzie nasi faceci właśnie kończyli się wspinać i wszyscy razem zeszliśmy na Tabor. O 20-stej już leżałam sobie po kolacji i prysznicu (dodam, że ciepłym mimo braku wygód na taborze) w śpiworku i planowałam, gdzie pojedziemy nazajutrz.
