Listopadowe Podzamcze

Nasz skałkowy sezon wspinaczkowy dobiegł końca. W niedzielę rano za oknem był już śnieg, ale w sobotę na Jurze świeciło słońce i było dość ciepło, jak na koniec listopada. Zdecydowaliśmy się pojechać na Podzamcze, by tam trochę powspinać się w zimnej i miejscami wilgotnawej skale.
Umówiliśmy się z kolegą na polance pod Adeptem o godz. 11. Dojechaliśmy o czasie i udaliśmy się na miejsce. O dziwo nie było innych wspinaczy. Ani tu, ani na innych okolicznych skałach. Zdziwiło nas to, przecież prognozy były dobre, a i warun w miarę. Pewnie inni wybrali bardziej nasłonecznione rejony. My w sumie chcieliśmy najpierw jechać do Rzędkowic albo Podlesic, ale dzień jest na tyle krótki, że po prostu nie opłaca się. Podzamcze jest bowiem najbliżej od Bielska.

Dzień upłynął mi na wspinaniu i spacerach. Chłopaki mieli wcześniej już zaplanowane drogi do zrobienia, a ja książkę i sporo wolnego czasu. Obeszłam więc zamek wokół jakieś pięć razy, poszłam pod Cimy i inne skałki. Podoga żyleta, słońce, błękitne niebo i pustki, brak ludzi. Dopiero pod koniec dnia zaczęli schodzić się spacerowicze. I to akurat kiedy się wspinałam. Bardzo nie lubię publiczności. Zwłaszcza że akurat wsadziłam rękę w nowej kurtce do wypełnionej wodą i błotem nyży. Zadowolona nie byłam i dałam temu głośno upust. Wystarczyło, by gapie się rozeszli 😉. Uff.
Po skale spacerowały oprócz mnie także typowo jesienne jurajskie pająki. Długie czarne nogi i brązowy odwłok. Paskudztwo. Żałuję, że nie zrobiłam tej osobliwości zdjęcia. Brrr.

Zjechałam na dół i podjęliśmy decyzję, że wracamy. Dochodziła 16-sta i robiło się już szaro.
To był ciekawy, choć krótki dzień. Został niedosyt i tęsknota za wiosną w skałach. Ale najpierw jeszcze zima, lodospady i skitury 🙂. Czasem chciałabym, żeby pory roku trwały na raz 🙂.


